FelietonyPodróżeHaiti

Haiti od zawsze budziło we mnie ciekawość. Kraj, który przeżył trzęsienie ziemi oraz kilka huraganów, które zmiotły z jego terytorium prawie wszystko. Kraj, który kojarzy się z biedą, nieustającymi strzelaninami. A wystarczy tylko przekroczyć  granicę, by zobaczyć Dominikanę – białe plaże, uśmiechniętych ludzi, wysoko rozwiniętą turystykę. Gdy spojrzeć na mapę satelitarną, automatycznie można dostrzec granicę pomiędzy tymi dwoma państwami – wydaje się być ona ustalona przez naturę. Dominikana – zielona, Haiti – beżowe, pozbawione roślinności. Jak to możliwe, żeby dwa tak różne kraje leżały tak blisko siebie? I że Dominikany nie dotknęła żadna katastrofa? Wszystkie huragany zatrzymywały się przecież przy granicy, podobnie jak trzęsienie ziemi. Przecież natura nie widzi granic administracyjnych. 

Dlaczego to właśnie na ten kraj spada całe zło świata? Trzy lata temu, gdy byłam na Dominikanie, chciałam odwiedzić Haiti, ale granice były zamknięte. Później śniło mi się to państwo po nocach, więc przed moim drugim wylotem na Dominikanę postanowiłam, że muszę odwiedzić chociaż Puerto Prínicipe, czyli stolicę. W Internecie nie mogłam znaleźć żadnych informacji odnośnie wiz, przekraczania granic, po prostu nic. Pomimo tego, że praktycznie zawsze podróżuje sama, postanowiłam, że na Haiti zdecyduję się tylko, jeśli podczas mojego pobytu na wyspie poznam jakiegoś podróżnika, który zechce ze mną przekroczyć granicę i chociaż trochę poznać ten kraj.

Moje prośby zostały wysłuchane i już w pierwszych dniach podróży poznałam chyba najodpowiedniejszą osobę świata, która w Haiti była dwa razy. Pierwszy raz po trzęsieniu ziemi jako wolontariusz.

Wiesz, my naprawdę staraliśmy się pomóc. Tam nie było nic. Pomoc przylatywała z innych krajów. Widziałem kilka razy, gdy Haitańczyk atakował Haitańczyka, bo miał lepsze buty od niego czy coś do jedzenia. I tak, dochodziło do morderstw, w biały dzień na ulicy, ale przecież nikt nie reagował. W radiu i telewizji mówiło się tylko, że to kolejna ofiara trzęsienia ziemi. Przecież tam zwłoki walały się po ulicach. Komu chciałoby się podchodzić do tych trupów i sprawdzać, czy ich śmierć to wina natury czy innego człowieka – opowiadał.

Przegadaliśmy kilka godzin,  a mój współtowarzysz w bardzo ciekawy sposób podsumował Haiti:

Jeżeli Bóg naprawdę istnieje i traktuje Ziemię jako dom, to z całą pewnością Haiti ma za łazienkę. 

No i pojechaliśmy. Wyruszyliśmy z Santo Domingo i po kilku godzinach znaleźliśmy się na granicy. Kazano nam wysiąść z autobusu, rozdano nam paszporty (które zabrano przy kupnie biletów) i kazano czekać w kolejce. Wśród samych Haitańczyków. Byliśmy jedynymi osobami z zagranicy. To co się działo dalej, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 

Krzyki, kłótnie, z których nie rozumiałam nic. Przepychanki. Haitańczycy próbujący na chama przekroczyć granicę z Dominikaną, kłócący się z dominikańskimi służbami bezpieczeństwa. Służba graniczna strasząca bronią. Haitańczycy próbujący przeskoczyć przez bramę. Bo przecież za bramą jest lepsze życie. Bo jeżeli piekło istnieje, to jestem stuprocentowo pewna, że jest nim Haiti. 

Miałam szczęście, bo mój współtowarzysz pracuje dla rządu, jak głosi wielka naklejka jego w paszporcie. Nie musiał przechodzić więc żadnej kontroli, straż graniczna puściła go wolno. A on przeszedł przez bramę, nawet się na mnie nie oglądając. Zostałam w tym chaosie sama. Wyraz mojej twarzy tak bardzo pokazywał jedno wielkie: NO NAPRAWDĘ GOŚCIU, że zaraz zainteresowała się mną straż.

– Wszystko dobrze? – zapytali, łapiąc mnie za ramię.

– Ja naprawdę tego nie rozumiem! – odkrzyknęłam pierwsze co mi przyszło na myśl.

– Czego pani nie rozumie?

W tym momencie włączył mi się tryb improwizacji.

– Nie rozumiem jakim prawem mój mąż już przeszedł granicę, a ja dalej muszę czekać. I pokazałam palcem na mojego kompana, oddalającego się coraz bardziej.

– To pani mąż?

– Zgadza się.

Wiedziałam, że muszę coś zrobić, by im to udowodnić.

Mój kompan był Dominikańczykiem, ale jego prawdziwa żona była… Polką.

– Kochanie moje! – krzyknęłam najgłośniej jak się tylko da po polsku, mając nadzieję, że zna chociaż te słowa.

Kompan zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.

– Dzień dobry kotku! – odkrzyknął.

Straż graniczna zaczęła mnie przepraszać, że nie przepuścili nas razem. Zabrali tylko mój paszport i kazali czekać. Mój współtowarzysz wrócił do mnie i przytulając mnie, szepnął, że przecież by po mnie wrócił, ale wydawało mu się, że lepiej będzie porozmawiać ze strażą graniczną w budynku i w biurze niż z tą tutaj.

Straż graniczna brała nas za małżeństwo, które pracuje dla rządu, więc bała się nam cokolwiek zrobić.

Nie wyrzucili moich rzeczy z plecaka jak wszystkim (prosiłam ich w myślach, by tego nie robili, bo miałam w nim aparat), nie obmacywali, nie kazali się rozbierać. Mieliśmy tylko czekać. Co chwilę zaczepiały nas dzieci, podchodząc i mówiąc wykute po angielsku zdania: Jestem głodny. Daj mi pieniądze. Nie udawaj, że mnie nie widzisz. Jestem tutaj. Staliśmy, patrzyliśmy na ludzi rozpychających się między sobą, bijących się, krzyczących, było niewyobrażalnie głośno, dzieci szarpały mnie za spodnie, błagały, ale dobrze wiedziałam, że nie mogę im nic dać, bo to by im na pewno nie pomogło, a nawet zaszkodziło. Wmawiałam sobie, że jestem gdzieś indziej, że tak naprawdę mnie tam nie ma. I w momencie gdy już nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje w XXI wieku, wręczono mi paszport – a właściwie najpierw krzyknięto: POLISH, POLISH, POLISH, bo moje nazwisko było dla nich niewymawialne. 

Autobus zostawił w tyle oficjalną granice, lecz zatrzymał się jeszcze raz i znowu nastąpiła podobna kontrola.

Po kolejnych czterech godzinach w autobusie dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy i … nic. Pole. Ani jednego domu. Tylko grupka motocyklistów – taksówkarzy.  Z kilkuosobowej grupy dwójka zdecydowała się nas zawieźć do miasta, nagle jednak… zaczęli się kłócić i przepychać. Jeden kopał drugiego. Nie znaliśmy kreolskiego, więc nie rozumieliśmy kompletnie nic. Wreszcie się uspokoili, wsiedliśmy na motor, a mój taksówkarz przez całą drogę ocierał sobie z czoła krew.

Gdy dojechaliśmy do naszego lokum, zawyżyli umówioną cenę. Nie chcieliśmy tyle zapłacić, ale też nie chcieliśmy się kłócić, obawiając się, że stracimy plecaki i oprócz tego dostaniemy jeszcze kopniaka w brzuch, więc ostatecznie zgodziliśmy się. Nocleg mieliśmy blisko stolicy, w wiosce obok, w której mieszka wyższa klasa Haitańczyków. Wynajęliśmy pokój w domu. Żona właściciela przywitała nas po angielsku, do końca naszego pobytu upierając się, że zna ten język, choć my nic z jej słów nie rozumieliśmy. Przez pierwszą godzinę wkurzyłam się, bo w naszym pokoju był jakiś gościu z bronią, który chodził za mną krok w krok. Towarzyszył mi nawet do kuchni i do łazienki. Tłumaczyłam mu, że ten pokój jest nasz, że zapłaciliśmy, ale on nic nie rozumiał. Dopiero właściciel wyjaśnił mi jak gdyby nigdy nic, że to nasz prywatny ochroniarz. Jeśli ktoś wejdzie na teren posesji, on go zastrzeli i nas uratuje. Właścicielka podkreślała dobitnie, że nigdy nie wiadomo, kiedy się wyląduje w środku strzelaniny. Nie miałam więcej pytań. 

W Haiti sklepów nie ma i wszystko kupuje się na ulicy.

Sprzedawcy rozkładają z dumą swoje towary na chodnikach: od silników, przez baterie, krany po świeże owoce i pieczywo. Postanowiliśmy kupić coś do jedzenia właśnie na takim targu. Gdy usłyszeliśmy ceny bananów i pieczywa, z niedowierzaniem przewróciliśmy oczami. Widząc mnie, wszyscy zawyżali ceny tak, że jeden banan miał taką samą wartość jak bilet Madryt-Dominikana. Od właściciela naszego lokum dowiedzieliśmy się, że w stolicy jest supermarket. Jeden. Wchodząc do tej haitańskiej biedronki, od razu poczuliśmy się jak w zupełnie innym świecie. Pięknie ubrani ludzie, pięknie wystawione jedzenie, wszystko pięknie wysprzątane, lśniące i pachnące. Zupełnie inny świat. I ceny też zupełnie inne – o wiele wyższe niż na Dominikanie, w Hiszpanii czy chociażby w Polsce. Wyższe cztery, pięć razy, ale oczywiście i tak tańsze niż te na ulicy dla nas.

Postanowiliśmy wypożyczyć motor, więc zagadaliśmy do właścicielki domu. Razem z nami w lokum przebywała ona oraz jeszcze jeden Haitańczyk, który od trzydziestu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych i przyjechał tutaj na wakacje. To jego pierwszy pobyt w swoim kraju od czasu wyprowadzki.  Trochę to trwało, bo załoga naszego domu nie mogła nas zrozumieć i rozmawialiśmy przez Google translate.

Kali iść, Kali pić, my chcieć motor.

Pan zamerykanizowany Haitańczyk spytał mnie ze cztery razy, jak mam na imię i nazwisko, bo po powrocie do domu chciał opowiedzieć o mnie swoim wnukom. Nazwiska zapamiętać nie umiał, więc nadał mi pseudonim Roxana, odważna Polka z Malagi i patrząc, jak przymierzam kask, dał nam swój numer telefonu, twierdząc w razie czego, mamy dzwonić od razu do niego. Podziękowaliśmy za troskę, chociaż gościu wydawał się być przewrażliwiony, gdy cały czas podkreślał, by nie dzwonić do nikogo innego, nawet nie na policję, tylko od razu do niego. 

Podczas drogi do stolicy prowadził mój kompan, ja siedziałam z plecakiem zarzuconym na plecy. Początkowo obserwowałam otoczenie, starałam się uśmiechać do wszystkich i nagle zaczęłam się czuć dziwnie. Haitańczycy podjeżdżali bardzo, ale to bardzo blisko nas. Patrzyli z pogardą. Niektórzy mnie dotykali. Zarzuciłam plecak na brzuch, zakrywając go koszulką. Ludzie patrzyli wzrokiem mordercy, próbowałam przełamać tę niechęć uśmiechem, machaniem, ale reagowały jedynie kilkuletnie dzieci. Coraz mocniej trzymałam się mojego kompana, bojąc się, że zaraz ktoś podjedzie i po prostu da mi w pysk za to, że pojawiłam się na ich terytorium. Bo właśnie to mówił ich wzrok – że ich rozczarowałam. A ja nie wiedziałam czym. Naciągnęłam bluzkę, jak tylko się dało – by nie było widać mojego odcienia skóry. Bym aż tak się nie rzucała w oczy. Dziękowałam wszechświatowi za to, że włożyłam długie spodnie. 

Podjechaliśmy pod pałac prezydencki, który został całkowicie zniszczony przez trzęsienie ziemi.

Został jednak już odbudowany i wyglądał jak spod igły. W pałacu prezydenta nie było. Zresztą w całym Haiti prezydenta nie było. Żyje sobie spokojnie w Santo Domingo i stamtąd kieruje całym krajem. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Pałac jest piękny i trochę przypominał mi londyńskie budynki, ale totalnie nie pasował do otoczenia. Nie było żadnych zabudowań, wszystko wyglądało tak, jakby trzęsienie ziemi wydarzyło się przed chwilą. Kozy, krowy biegały po ulicy, tuż obok gołe dzieciaki, ludzie wypróżniali się bezpośrednio na ulicy. Przeszło mi przez myśl, że może zamiast tego pałacu lepiej byłoby odbudować kilka dzielnic. Przecież on i tak prezydentowi niepotrzebny, bo prezydent boi się własnego kraju.

Kupiliśmy trzcinę cukrową do przegryzania i usiedliśmy w parku.

Od razu otoczyli nas Haitańczycy, którzy patrzyli tylko na mnie. Na mojego czarnoskórego towarzysza nie zwracali w ogóle uwagi. Bałam się pomyśleć, co by się stało, gdybym wyszła w krótkich spodenkach. Ludzie patrzyli coraz natarczywiej, podchodzili coraz bliżej i bliżej, a ja się bałam, że zaraz nie będziemy mogli stamtąd wyjść. Wróciliśmy więc na motor i uciekliśmy. 

Pojechaliśmy na targ. Targ metali, niby taki ludowy, typowo haitański, na którym można też zobaczyć voodoo. Przejechaliśmy przez kilka dzielnic i widzieliśmy rzeki pełne plastiku – w którym właściwie nie widać już wody. I znowu wychudzone dzieci i znowu brak wszystkiego. Coraz ciężej mi się oddychało – powietrze było niesamowicie zanieczyszczone, miałam coraz większe problemy z wzięciem oddechu. Zrobił się problem z wjechaniem na targ, co chwilę nas ktoś blokował. Wszyscy spokojnie wjeżdżali, byli przepuszczani, a nas przygniatano na każdym kroku. Jedynym pocieszającym faktem było to, że do mojego kompana mówiono po kreolsku – oznaczało to, że brali go za swojego. Pomyślałam więc, że nic nam nie zrobią. Ufff. Widzieliśmy tak nieciekawe obrazki, że zdecydowaliśmy się tylko zobaczyć targ z perspektywy motoru i zaraz wyjechaliśmy.

 

Baliśmy się iść zjeść obiad w normalnej, lokalnej restauracji, bo spojrzenia ludzi zaczynały być coraz bardziej agresywne, a ja nie byłam mile widziana właściwie w żadnym miejscu.

Czułam się jakbym była skazą. Chodzącą dżumą. Nie podchodźcie do mnie, bo was zarażę. W Internecie znaleźliśmy sieciówkę z pizzą na obrzeżach. W środku byliśmy tylko my i grupka licealistów ubranych w porządne mundurki, którzy nie byli w ogóle naszą obecnością zszokowani – być może byli z jakiejś prywatnej szkoły, może ich rodzice to osoby z zagranicy – więc czuliśmy się spokojnie. 

Postanowiliśmy wrócić, ale także zahaczyć o jakiś targ uliczny, by kupić coś do jedzenia. Chcieliśmy kupić banany i mango, sprzedawczyni podała nam zawyżone ceny (50 dolców za banana) i kłóciła się, że to normalna cena. Kupiliśmy więc mango od innej, która sprzedając, jednocześnie  robiła… siku. Obok ktoś się kłócił, jakieś przepychanki. Właściwie pierwszy raz w życiu widziałam, żeby każda kłótnia kończyła się bijatyką. Wzięliśmy owoce pojechaliśmy zobaczyć plażę, ale… plaży nie było. Była za to masa śmieci. Cała plaża i woda pokryte śmieciami. Gdzie wzrok nie sięgał, tam plastik. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Podobno część przypływa tam z Europy. Do czego dopuściliśmy?

Wsiedliśmy na motor i ruszyliśmy do hotelu. Byliśmy na czteropasmówce, gdy nagle usłyszeliśmy głośne uderzenia. BUM, BUM, BUM.

Mój towarzysz stwierdził, że pewnie jakaś ciężarówka się wywróciła. Ale nagle pojawiła się panika. Wszystkie samochody zawracały. Z naprzeciwka wszyscy pędzili jak szaleni, krzycząc coś do nas po kreolsku, ludzie nie mieli czasu nam wytłumaczyć, o co chodzi. Nagle podjechał do nas młody chłopak i spytał, czy rozmawiamy po angielsku i poradził, byśmy też uciekli. Zaczęła się strzelanina i nie wiadomo, czy nie przeniesie się aż tutaj. Wskazał nam inną drogę do naszej wioski. Uciekliśmy w popłochu i byliśmy mu cholernie wdzięczni za wytłumaczenie całej sytuacji. Co by było, gdybyśmy pojechali dalej? Wyglądało na to, że ktoś nad nami czuwa. Dojechaliśmy do pensjonatu. Powitał nas zamerykanizowany Haitańczyk. Zaniepokojony. Widać, że na nas czekał. Wtedy już rozumieliśmy jego niepokój. 

Tradycyjnie zaprosił nas na piwo – chociaż tłumaczyliśmy, że teraz nasza kolej stawiania. Ale on już siedział na ławce i czekał na naszą relację. Wydaje mi się, że to piwo było tylko pretekstem, by dowiedzieć się dokładnie, co nas spotkało. Mając na uwadze to, że mieszkaliśmy w bogatszej, co oznacza bezpieczniejszej, dzielnicy, zdecydowaliśmy się jeszcze na krótki spacer. Poszliśmy przed siebie, bez jakiegoś konkretnego planu, ja po prostu chciałam się odważyć porobić zdjęcia. Podczas pobytu jednak zrobiłam dosłownie trzy zdjęcia aparatem, trzy z telefonu, który ukrywałam pod bluzką cały czas. Paradoksalnie –  gdy ja celowałam obiektyw w stronę innych, oni kierowali w moją stronę lufę. Minęliśmy grupę chłopaków grających w piłkę nożną. Jeden z nich niechybnie kopnął piłkę tak, że prawie dostałam w głowę. Kilka lat grania w siatkówkę nie poszło na marne – automatycznie odbiłam ją w ich kierunku.

I to co się wydarzyło, to była… czarna magia.

Otoczono nas ze wszystkich stron, chłopaki między sobą zaczęli się bić. Stałam w środku tej przepychanki i nie mogłam wyjść. Nie wiem jak, ale współtowarzysz w pewnym momencie mi podał rękę i tak właśnie mnie wyciągnął z tego dzikiego tłumu. Rozumiał trochę francuski i wytłumaczył, że chodziło o to, że zepsułam im grę – dotknęłam piłki i potem nie było wiadomo do kogo ta piłka należy, która drużyna powinna zacząć. 

Wróciliśmy na kwaterę, ja zabrałam się za przygotowanie kolacji. Kroiłam pomidory, a za plecami miałam ochroniarza. Zaskakujące, jak szybko człowiek potrafi się dostosować. Już mi nie przeszkadzał fakt, że za plecami mam człowieka z bronią. Że chodzi za mną w krok w krok, nawet gdy odległości są śmiesznie krótkie – od zlewu do lodówki, od lodówki do śmietnika. Traktowałam to jak rzecz zupełnie normalną. Słyszałam strzały z zewnątrz i nie robiło to na mnie już żadnego wrażenia. W momencie gdy kroiłam cebulę, ktoś kogoś zarzynał na ulicy. A ja dalej kroiłam tę cebulę i w ogóle nie myślałam o tym, co się działo na zewnątrz.

Trochę martwił mnie ten mój brak reakcji – byłam tam zaledwie dwa dni, a już traktowałam to jako normalną rzecz. Ale dzięki temu zaczęłam rozumieć trochę Haitańczyków, którzy nic z tym faktem nie robią, w ogóle z tym nie walczą – są już przyzwyczajeni do takiego życia. Albo inaczej: oni nie znają innego życia.

Rano zdecydowaliśmy wracać, bo mój towarzysz bardzo się stresował całą tą sytuacją. Właściciel naszego lokum powiedział, że musi podjechać do banku, który jest obok dworca, proponując nam podwózkę gratis

Zabrał nas swoim wielkim samochodem oklejonym… logo ONZ.

Bynajmniej nie pracuje dla tej organizacji, dzięki tym naklejkom nikt mu po prostu nie ukradnie auta. Dojechaliśmy do dworca, wysiedliśmy, podziękowaliśmy, a właściciel zażądał opłaty za pięciominutową trasę w wysokości 40 dolarów… Gdy tylko próbowaliśmy oponować, zaczął zwoływać kolegów. Grzecznie więc zapłaciliśmy.

W kasie biletowej dowiedziałam się, że muszę jeszcze zapłacić za wizę wyjazdową, bo Polska nie ma darmowego wyjazdu z kraju jak większość krajów. Płacąc, dodałam, że jestem rezydentką Hiszpanii i automatycznie kwota się zmniejsza. Szczerze ucieszyłam się, gdy dostałam bilet powrotny do Santo Domingo.

Wsiedliśmy do autobusu, w którym przydzielono nam miejsca osobno. Moje miejsce było obok około dziesięcioletniej dziewczynki. Drobnej, maleńkiej Haitanki. Kierowca mówił coś po kreolsku. Dziewczynka zapytała mnie po angielsku, czy coś rozumiem. Gdy się dowiedziała, że znam angielski, na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech, bo nie spotkała tu nikogo, kto by mówił w tym języku. – Nie jesteś z Haiti – pytam.

Opowiedziała mi historię swojego życia. Że jej rodzice to Haitańczycy, ale wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. I że ona oraz jej siostra tam się urodziły. Czyli, że jest Amerykanką, że nie rozmawia po kreolsku i to jej pierwszy raz na Haiti, że przyjechała poznać swoje korzenie. Wraz z mamą wytrzymała tylko kilka dni, bo się bały, więc teraz jadą odpocząć na Dominikanę. Jej mama wraz z mniejszą siostrą siedziały kilka siedzeń przed nami. Pytam, czy nie chce się zamienić, by siedziały razem, na co ona odpowiedziała, że nie chce, bo w sumie ze mną jest ciekawiej i że te siedem godzin upłynie znacznie szybciej.

Na granicy zaczęły się problemy, bo większość pasażerów próbowała przekroczyć granicę nielegalnie.

Były ogromne kolejki – na szczęście ja, jako żona polityka, nie musiałam w nich czekać, traktowano nas jak bogów, przechodziliśmy wszędzie jako pierwsi. Po kilku godzinach na granicy, okazało się, że to nie koniec problemów. Na terytorium Dominikany co kilkadziesiąt minut byliśmy zatrzymywani przez policję dominikańską, która wpadała do autobusu i wybierała po kilka osób, które miały pokazać paszporty. Prawie zawsze padało na mnie – byłam jedyną białą – i na najbardziej czarne osoby, bo jak mi tłumaczono, takie właśnie są najbardziej, ale to najbardziej podejrzane.

Mała opowiadała mi o swojej szkole, o swoich przyjaciołach, ja pokazywałam jej na mapie gdzie mieszkam, opowiadałam o mojej miłości do hiszpańskiego i nawet pokazałam zdjęcia malagijskiej katedry. Dziewczynka była zachwycona i obiecuje, że dla tej katedry kiedyś przyjedzie do Malagi.

Zamiast o 16:00 do stolicy dojechaliśmy po pierwszej w nocy… Wróciłam do swojego dominikańskiego domu, tam czekała na mnie kolacja, piwo, mój współlokator zamienił się w słuch, psy wesoło skakały wokół i cieszyły się, że mnie znowu widzą – tak jakby wiedziały, że mało brakowało, by mnie już nie zobaczyły – a ja się wciąż zastanawiam, czy kiedyś zobaczę tę małą pod moją malagijską katedrą.

Roxana Lewandowska

Instagram Roxany

5 9 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
1 rok temu

Niesamowita historia, m.in. pokazała mi jak mało wiem o świecie. Dzięki Roxana za podzielenie się nią.

trackback

[…] położenie geograficzne tego stanu budzi lęk przed potężnym trzęsieniem ziemi, zwanym przez lokalnych “big one”, które potencjalnie mogłoby osiągnąć siłę 7.8 w skali […]