Moja mama zawsze powtarzała: jak już coś robić, to porządnie. Względnie dzieliła się swoim ideałem: raz, a dobrze. Jeśli pierogi, to sto pięćdziesiąt, jak pasztet, to koniecznie z trzech rodzajów mięsa, a jak ciasto drożdżowe, to z kilograma mąki. Jak sobotnie sprzątanie, to wszystkie pokoje stupięćdziesięciometrowego mieszkania z odkurzaniem, myciem, pastowaniem i froterowaniem podłóg. Jak zakupy, to najlepiej pełen bagażnik za jednym zamachem.
Zawsze miałam wrażenie, że takie życie jest straszliwie męczące. Nie tylko dla mamy, ale również dla całej rodziny. Nigdy nie byłam w stanie sprostać ideałowi. Piątka plus? A dlaczego nie szóstka? Jak już coś robisz, to porządnie! Odżegnywałam się od takiego stylu życia i zarzekałam się, że nigdy nie dam się wpuścić w taki kierat.
Od wielu lat mieszkam z dala od rodzinnego domu, mam własną rodzinę, własne mieszkanie i własne zasady. Mogę żyć inaczej… a jednak, zupełnie niepostrzeżenie, wpadłam w pułapkę perfekcjonizmu. U mnie nie przełożył się wprawdzie na te same sprawy, jednak był tak samo męczący. Nie pozwalałam mężowi wieszać prania, bo robił to „niedobrze”. To znaczy – inaczej niż ja. No, naprawdę robię to lepiej! Po moim rozwieszeniu prania dużo wygodniej się składa, a większości rzeczy nie trzeba nawet prasować! On rozwiesza byle jak, żeby tylko było powieszone.
Albo zmywanie. On zawsze zmywa tylko to, co jest w zlewozmywaku, podczas gdy ja najpierw robię rundkę po domu, zbierając a to kubeczek po mleku córki, a to jakąś zaplątaną łyżeczkę, a to talerzyk po ciasteczkach. Dopiero wtedy zabieram się za zmywanie, żeby… no właśnie. Żeby zmyć „raz, a dobrze”. Mój mąż przemywa podłogę tam, gdzie się coś wylało, a ja odsuwam wszystkie sprzęty, bo to, że się wylało, to doskonały pretekst do umycia całej podłogi. Jak już coś robić, to porządnie przecież. Nie można robić rzeczy na pół gwizdka.
Z czasem mąż zrezygnował z prób pomagania mi w domu. Kiedy widziałam, jak coś robi, pokazywałam, jak POWINNO to zostać zrobione i w ogóle nie rozumiałam, dlaczego zamiast podążać za moimi światłymi wskazówkami z pieśnią na ustach i wdzięcznością w sercu, zniecierpliwionym ruchem odstawia mopa na miejsce i wychodzi z mieszkania.
Potem pojawiło się dziecko. Presja wzrosła.
Przed odwiedzinami koleżanek mopowałam podłogi i przystrajałam stół, choć miałam taki deficyt snu, że piżamę uważałam za strój odświętny. Ja nie dam rady? JA?!
Nie wiem, kiedy przyszło opamiętanie. To nie była wielka jasność ani efekt trzydniowego „om”. Po prostu – przeszłam na jasną stronę mocy i w głowie mi się przestawiło jakoś całkiem niechcący. Nie „jak już coś robić, to porządnie”, a: jeśli w ogóle warto coś robić, to warto to zrobić średnio na jeża.
Lepszy umyty skrawek podłogi na pięć minut przed wyjściem do pracy niż nic. Jak wrócę z pracy, chętnie umyję następny kawałek. Dziś przetrę kafelki w łazience, jutro posprzątam szufladę z „przydasiami”. E, nie. Na szufladę z „przydasiami” trzeba co najmniej tygodnia. Nie ma już czterodaniowych obiadów, ale nikt głodny nie chodzi. Lepiej zrobić jedną zupę z makaronem i wkładką, skoro nie ma się całego dnia, żeby stać nad garami, a nocy nie warto na to poświęcać. Lepiej poświęcić ją na czytanie… Lepiej wyszczotkować zęby w biegu przez dwadzieścia sekund niż nie umyć wcale. Oczywiście lepiej byłoby codziennie perfekcyjnie zrobić absolutnie wszystko, ale – czy warto? Moje ciało, teraz wyspane, wypoczęte i pełne radości mówi, że nie. Całe szczęście moja głowa też już się tego nauczyła.
No i najważniejsze: mój mąż znów lubi prace domowe. Nikomu nie przeszkadza, że nie wszystkie naczynia zostały pozmywane. Przecież jutro też jest dzień.
Ja perfekcjonistką nie jestem, ale bardzo lubię czystość i porządek. Lubię gdy wszystko jest na miejscu, podłoga lśni, poduszki puszą się na kanapie, a w piekarniku piecze się ciasto. Są jednak okresy, gdy nie przeszkadzają mi pudła stojące po kątach, książki i gry porozrzucane po każdym stole i dywanie. Też nauczyłam się odpuszczać i dobrze mi z tym.
Ja też lubię czystość i porządek. Ale nie za cenę zdrowia psychicznego i fizycznego 😉