Powietrze było ciężkie od wilgoci, mgła otulała świat grubym kożuchem i widziałam tylko błoto pod moimi nogami, ale nie przeszkadzało mi to – przeciwnie, cała ta wilgoć, za którą nie raz i nie dwa przeklinałam to miasto, dzisiaj nie miała w sobie zimna i umierania. Dzisiaj, pomimo zapachu zgniłej trawy, ogołoconych z liści drzew i braku słońca, czułam, jak wszystko budzi się do życia.
Noworoczny poranek więcej miał w sobie z przedwiośnia niż z zimy. Doszłam do miejsca, w którym pole trawy zmieniało się w kamienistą plażę. Tafla wody trwała nieporuszona, odbijając mleczne niebo, horyzontu nie było wcale, ale pod powierzchnią czaiło się życie. Błękity i zielenie, brązowo-żółte rośliny morskie, hibernujące w oczekiwaniu na rozkwit, białe kamienie i czarne na nich porosty. To wszystko zachwycało mnie, jak gdybym widziała je po raz pierwszy. Może faktycznie widziałam, przynajmniej w tym roku. Wczoraj było sto lat temu, dzisiaj wszystko jest nową, niezapisaną kartką. Czułam wszystkimi zmysłami swój potencjał, ocean możliwości, który we mnie drzemie, poczułam, jak nieskończenie wiele mogę. Nie istniały żadne ograniczenia, bo w mojej głowie zapanował spokój. Z każdym kolejnym oddechem coraz intensywniej czułam te rozgrzewającą energię.
Zaczęłam zdejmować z siebie ubrania i składać je jedno na drugim, spodnie na butach, sweter na spodniach, na wierzchu bielizna, czapka zostaje.
Kilka głębokich wdechów i długich wydechów i wchodzę do krystalicznie czystej, lodowatej wody. Nie boję się, nie ma we mnie strachu, nie ma paniki, obserwuję to, co pod wodą. Moja skóra pokryta gęsią skórką staje się jednym z elementów wielobarwnej kompozycji. Chciałabym się zanurzyć cała i otworzyć oczy pod wodą, chłonąć te obrazy, ale wiem, że to fizycznie niemożliwe, nie przy tej temperaturze. W tej temperaturze moje oczy nie zarejestrowałyby nic poza bólem, a ja w tym momencie daleka jestem od bólu. Chociaż zanurzenie przypomina nieco porażenie nerwów, wiem, że za chwilę moje ciało się rozluźni. Normując oddech, zanurzam się głębiej i głębiej, nie odrywając oczu od tańca wodorostów. To jest takie piękne. Kiedy po wyjściu z wody osuszam się ręcznikiem, przychodzą kolejni amatorzy lodowych kąpieli. Para starszych ludzi z widoczną nadwagą bez najmniejszego skrępowania zrzuca z siebie ubrania i wchodzi do wody. Oddalają się szybko od brzegu, płyną. Ja jeszcze nie umiem pływać w tej temperaturze, ale to bez znaczenia, wychodzą równie szybko jak ja i wiem, że celem naszych kąpieli nie jest bicie rekordów.
Liczy się to, co dzieje się po wyjściu na brzeg.
Kiedy mózg dostaje sygnał, że lodowata woda nie stanowi śmiertelnego zagrożenia i pozwala naczyniom ponownie się rozkurczyć i napełnić krwią, ta płynie w żyłach z szaloną prędkością, roznosząc świeżutkie endorfiny po najdalszych zakamarkach organizmu. Świeża krew jest gorąca i ciało ogarnia euforia, porównywalna chyba tylko do narkotycznego odlotu. Dlaczego tak mało się mówi o tym, że narkotyki nic nie wnoszą do naszego organizmu? One tylko aktywizują to, co już się w nim znajduje. Wszyscy mamy w swoich mózgach fabrykę i składniki, z których można stworzyć odlot. Wprowadzenie substancji do organizmu to droga na skróty. Umiejętność wytwarzania euforii na zawołanie to dopiero sztuka. I prawdziwe oczyszczenie. Gorąca krew przepływa przez zmarznięte ciało, dotlenia każdą najmniejszą komórkę w moim organizmie. Nie przestaję głęboko, miarowo oddychać, dzięki czemu w mojej głowie panuje teraz idealny spokój, euforia przechodzi w harmonię. Uśmiecham się do słońca nieśmiało przezierającego przez chmury i wiem już, że to będzie dobry dzień. To takie proste. Wszystko czego potrzebuję, mam w sobie. Podejmuję decyzję i mam wpływ na to, co czuję. Jak czuję. Co osiągam. Chciałabym wyryć ten moment w sobie, zapamiętać, zachować na stałe, wszyć pod skórę, zapisać w mózgu. Dlatego piszę, z nadzieją, że nie zapomnę, że to nie jest chwilowy zryw, że nie wzgardzę. Nie chcę gardzić. Chcę żyć bez lęku. Tu jest to możliwe.