Przeprowadzka do Malagi była moim największym marzeniem, odkąd byłam nastolatką. Spędzałam każdą wolną chwilę, ucząc się hiszpańskiego i odliczałam dni do ukończenia liceum, by jak najszybciej spełnić to marzenie. I udało mi się to, świeżo po zdanej maturze dostałam się na Uniwersytet w Maladze i to było dla mnie pierwszym krokiem do rozpoczęcia przeprowadzki. Chociaż początki nie były łatwe – mnóstwo papierologii, gonienia po urzędach i prawie zawsze brakowało jakiegoś dokumentu – do dzisiaj uważam, że wyprowadzenie się do Malagi było najlepszą decyzją mojego życia, której ani razu nie pożałowałam.
W tym roku świętuję już sześć lat mieszkania w tym mieście i z tej okazji spisałam sześć rzeczy, których nauczyli mnie Andaluzyjczycy.
Po pierwsze komplementowanie
Na początku trudno było mi się przyzwyczaić chociażby do słowa guapa/guapo, czyli piękna/przystojny, które Andaluzyjczycy traktują jak przecinek! Guapo, guapa to chyba najczęściej słyszane słowo na ulicy. Co dla Ciebie, guapa? – tak potrafi zapytać kelner nawet w zwykłym barze!
Nieznajoma pani na ulicy powie, że ładnie ci w tym swetrze. Pan w sklepie, pakując pomarańcze napomknie: przepiękna. A gdzie ty idziesz tak pięknie wystrojona? – to chyba najczęstsze słowa, jakie słyszę od moich sąsiadów, gdy mijamy się w windzie.
W Polsce komplementowałam tylko bliskie mi osoby. A gdy jakiś facet powiedział mi, że pięknie wyglądam, to automatycznie traktowałam to jako oznakę podrywu. Tymczasem tutaj to tylko próba wywołania u kogoś uśmiechu. Mi już to weszło w krew i teraz jak prawdziwa Andaluzyjka jestem nawet w stanie krzyknąć GUAPA do starszej pani na ulicy, która pięknie się prezentuje w swojej sukni do flamenco. Jestem pewna, że się uśmiechnie. I znając życie, odkrzyknie: No co ty! Pięknie to ty wyglądasz!
Po drugie wszyscy jesteśmy w tej samej drużynie
To dlatego Malagijczycy tak komplementują. Bo rozumieją, że jak ktoś komuś powie coś miłego, to będzie mu przyjemnie, a potem ta energia też do niego jakoś wróci.
W Polsce widziałam siebie bardziej jako jednostkę, a dopiero tutaj zaczęłam rozumieć siebie jako część społeczeństwa. Jesteśmy w tej samej drużynie, jak ty wygrywasz, to ja automatycznie też. Dlatego nie życzymy drugiemu jak najgorzej. Natomiast trzymamy za innych kciuki.
Pomagamy sobie. Przykład? Obok mojego domu jest sklep papierniczy, w którym kupuję gazety. Czasami jest mi do niego zupełnie nie po drodze albo nie chce mi się iść do bankomatu, by specjalnie wybrać pieniądze. Ale i tak zawsze to robię. Bo chociaż wygodniej by było zrobić zakupy w supermarkecie, to jednak Nuria, właścicielka, to miód na moje serce. Oprócz tego, że wspieram lokalny biznes, dostaję od niej motywacyjną gadkę. Kupując kolejnego Vogue’a, usłyszę od niej, że nie może się doczekać, aż w końcu moje zdjęcie będzie na okładce i że czuje, że cała dzielnica będzie ze mnie wtedy dumna. Wystarczy powiedzieć mi tylko tyle, bym wróciła do domu i z uśmiechem siadła do edycji zdjęć.
Po trzecie życie to nie tylko weekend
Wcześniej byłam nauczona, że od poniedziałku do piątku muszę się skupiać tylko na szkole czy pracy. A po zakończonej pracy muszę być zmęczona i potem iść spać. I odliczać do weekendu. Bo w weekend robi się fajne rzeczy. Tymczasem Andaluzyjczycy pokazali mi, że życie wcale nie musi tak wyglądać.
Wystarczy przejść się ulicą, by zobaczyć tę ilość ludzi w kawiarni, barach czy knajpkach w normalny dzień. Pamiętam, że podczas pierwszego roku w Maladze napomknęłam mojemu hiszpańskiemu kumplowi, że dziwi mnie to, że jesteśmy na kolacji w taką zwykłą środę. On się zdziwił i stwierdził, że to w sumie smutne, że Polacy żyją tylko dwa dni w tygodniu.
Po czwarte wiek to tylko i wyłącznie liczba
Starsi ludzie chodzą w kolorowych ubraniach, tańczą na fiestach, spotykają się w barach na wino. I młodzi robią dokładnie to samo! Pozbyłam się myślenia, że czegoś nie wypada ze względu na wiek. Najbardziej przypomina mi o tym grupa moich przyjaciół skejterów, z którymi raz w tygodniu spotykamy się, by pojeździć na deskorolce. Czy w Polsce istnieje dużo grup czterdziestolatków, którzy raz w tygodniu zawalają nockę, by poświęcić się swojej pasji?
Po piąte zupełnie inne podejście do chrześcijaństwa
W Polsce przyzwyczaiłam się do tego, że figurki świętych można zobaczyć głównie w kościołach. Że na każdą procesję trzeba iść elegancko ubranym, wystrojonym. Tymczasem Andaluzyjczycy mają dosłownie fioła na punkcie wizerunku Maryjki i można go zobaczyć wszędzie. Pijąc piwo w barze, jest się otoczonym milionem zdjęć Najświętszej poprzyklejanych na ścianie, znaleźć ją można także na opakowaniu chipsów, serwetek czy mini ołtarzyków poprzywieszanych na ścianach kamienic.
Na początku te zderzenie sacrum i profanum bardzo mnie dziwiło i coś mi w nim niesamowicie nie grało. Siedzenie w stroju kąpielowym na plaży i oglądanie procesji wydawało mi się być grzechem! Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że religijność Andaluzyjczyków polega na zupełnie czymś innym niż ta polska. Nie ma niepotrzebnego zadęcia. Jest raczej wdzięczność, że wszystko, co mam, to właśnie dzięki tej najpiękniejszej. To traktowanie Maryi jak po prostu jednej z nas.
Każda parafia w Maladze ma swoją wyjątkową Maryję, którą z dumą pokazuje podczas procesji. I tak jak w Wielki Tydzień idzie jedna procesja za drugą – bo Maryje muszą się przecież popozdrawiać wzajemnie i zobaczyć na ulicy – tak często normalnie te procesje są w środku tygodnia i czasami na nie człowiek po prostu wpada przypadkowo.
Raz musiałam czekać godzinę, by wyjechać z parkingu, bo akurat jedna Maryja przechodziła koło mojego samochodu. I jaka kulturka! Tron z nią był dosłownie milimetr od mojego auta, a wszystkiego pilnował pan w białych rękawiczkach, który dzielnie uważał, by Maryja nie porysowała mojego auta. Ona szła, tłum wiwatował i krzyczał PIĘKNA, a pan w rękawiczkach powiedział mi, że już samochód pobłogosławiony.
Po szóste: cierpliwości!
To odkryłam ostatnio, gdy odwiedzali mnie znajomi. Odwoziłam ich do ich lokum w centrum. W centrum jeździ się tragicznie – przez wąskie uliczki i wśród tłumu pieszych. Nagle przed nami się zatrzymał samochód, uniemożliwiając przejazd innych. Kierowca włączył światła awaryjne, drzwi się otworzyły i pomału wysiadła cała rodzina, która wyglądała, jakby szła na ślub. Moi znajomi byli pod wrażeniem, że nikt nie trąbi, nikt nie krzyczy ani się nie denerwuje. Że przecież już tu stoimy kilka minut! A oni dalej zabierają rzeczy z samochodu, nie śpiesząc się ani chwili.
Odpowiedziałam, że jedyne co bym mogła im krzyknąć to, że przepięknie wyglądają. Po kilku minutach kierowca odjechał, my również. Bez żadnego wkurzenia. Wiem, że w Polsce pewnie bym trąbiła, ile wlezie. I to małe zdarzenie popsułoby mi humor. A teraz? A teraz cierpliwie czekałam, aż odjadą, podziwiając ich stroje.
Pewnie takich kwestii znalazłabym więcej, ale myślę, że jak na razie te wymienione są najważniejsze. Dziękuję Ci Andaluzjo i nie mogę się doczekać naszych kolejnych lat razem!