EmigracjaFelietony

Wsiądź do wagonika, zapnij mocno pasy, zaciśnij zęby i ruszaj w nieznane. Tak określiłabym swoją emigracyjną podróż, która choć jest niesamowitą przygodą, niejednokrotnie doprowadza mnie do skrajnych emocji od przeszywającej całe ciało radości, do łez i chwil zwątpienia, czy na pewno podążam właściwą drogą?

Od dawna chciałam zaznać życia na emigracji. Mieć możliwość podróżowania po świecie, życia w innej kulturze, klimacie i poszerzania własnych horyzontów. Kiedy na początku 2018 roku pojawiła się opcja przeprowadzki do Singapuru oferowana przez firmę mojego męża, wspólnie uznaliśmy, że to jest ten czas. Syn nie zaczął jeszcze edukacji szkolnej, mieszkanie można wynająć, samochód sprzedać, a moje aspiracje zawodowe i awans, który dostałam rok wcześniej, odłożyć na później. Ta ostatnia rezygnacja, największa, bo dotykająca moich wartości, okazała się najcięższym bagażem, jaki spakowaliśmy, wyprowadzając się na równik.

Jestem żoną ekspaty

Przez pierwsze pół roku zachłyśnięta pięknem Singapuru, wyzwaniami językowo-kulturowymi i całą administracją, jaką trzeba przejść, rozpoczynając życie w nowym miejscu, nie miałam wiele czasu, by myśleć o swoich potrzebach. Mój syn i mąż rzuceni w zupełnie nowe środowisko często potrzebowali wsparcia, więc zamieniłam się w coacha, motywatorkę i psycholożkę w jednym. Swoje emocje i pragnienia chwilowo przesunęłam na drugi plan, bo przecież ja „zostałam w domu”. Codziennie miałam „całe cztery godziny” tylko dla siebie, między odwiezieniem a odbiorem dziecka ze szkoły. Kiedy przyjeżdżałam do szkoły syna i patrzyłam na małe, azjatyckie buźki, a wśród nich mojego blondyna, który po angielsku potrafił wypowiedzieć „hello”, targały mną różne emocje. Próbowałam nawiązać pierwsze relacje, które często kończyły się na wymianie doświadczeń związanych ze szkołą czy krajem, z którego pochodzimy. Dla wielu z nowo poznanych osób nie była to pierwsza emigracja. Powoli zaczynałam dostrzegać cienie i blaski życia, na które się zdecydowaliśmy. Byłam żoną ekspaty. To w nim Singapur widzi największy potencjał.

Jestem pasażerem „na gapę”

Pamiętam pierwszy raz, kiedy poczułam, że od teraz będę całkowicie zależna od męża, zarówno finansowo jak i w hierarchii społecznej. W kolejnych miesiącach podobnych sytuacji było jeszcze więcej. Wiza, której „sponsorem” jest mój mąż, konto w banku, nowy telefon czy umowa na mieszkanie, wszystko finansowo i prawnie jest na niego. I nie ma w tym nic złego, bo jesteśmy rodziną, ale nagle poczułam, że jestem jak ten pasażer „na gapę”, wagonik na doczepkę, który, aby móc pojechać na inną wycieczkę, będzie musiał zapracować na własny bilet.

Często podróżuję w nieznane

Z natury jestem osobą niezależną, lubiącą mieć wszystko pod kontrolą, czerpiącą radość z nowych wyzwań i umiejącą wpływać na własne życie. Podejmując decyzję o przeprowadzce, czułam, że pomimo iż na chwilę rezygnuję z kariery zawodowej, to jest szereg innych rzeczy, których zawsze chciałam spróbować. Założyłam blog, zaangażowałam się w wolontariaty, współorganizowałam pierwszy w Singapurze finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ale to wszystko nie wystarczało. Po pierwszych porażkach w szukaniu pracy zorientowałam się, że w hierarchii firm, w których chciałabym pracować jako obcokrajowiec plasuję się na niskim szczeblu zainteresowania. 

Rysuję własną mapę wycieczki

Po kilku tygodniach rozmyślania co dalej, po pierwszych kryzysach związanych z poszukiwaniem pracy, a także po kilku wspaniałych podróżach, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Punktem docelowym mojej mapy miała być praca. Przez kilka miesięcy przygotowywałam się do międzynarodowego certyfikatu w dziedzinie, w której przez kilka lat zdobywałam doświadczenie w firmach w Polsce. W tym czasie zaczynałam również wprowadzać równowagę w naszej rodzinie. Podział obowiązków, w którym oboje zajmowaliśmy się domem i szkołą syna, pozwoliły skupić mi się na rzeczach dla mnie ważnych. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że zaczynam odzyskiwać grunt pod nogami. Nie myślałam nawet, że nauka da mi tyle satysfakcji, a jej zwieńczeniem będzie zdany za pierwszym podejściem certyfikat.

Po drodze czeka na mnie dużo przeszkód

Kiedy w ręce miałam już nowy dokument, CV napisane pod okiem eksperta, a wiedzę potrzebną do pracy  uporządkowaną w głowie, poczułam, że to jest ten czas. Jak się później okazało, była to kolejna wycieczka pod górkę, na której co chwilę upadałam. Setki wysłanych CV, kilka rozmów przez telefon, dziesiątki zaproszeń wysłanych na LinkedIn pochłaniały mój czas i energię, która i tak już jechała na oparach. Co chwilę ktoś dolewał benzyny, np. zapraszając mnie na rozmowę, żeby później przez miesiąc w ogóle nie oddzwonić. Dziesiątki odmownych maili i rozmów na temat tego, że z moją wizą mogę zapomnieć o pracy. Wachlarz emocji, który mną targał obejmował uczucia od euforii po skrajną rozpacz. Już wtedy wyznaczyłam sobie datę, do której dam radę się tak „męczyć”, a potem kończymy przygodę zwaną emigracją. 

Dotarłam do celu

Kiedy po czterech rozmowach (łącznie z dyrektorem finansowym) postanowiono mnie zatrudnić w jednej z międzynarodowych firm, skakałam z radości. Potem „jeszcze” tylko dwa tygodnie czekałam na ofertę, kolejne dwa na umowę, a następne trzy na wizę. Moja cierpliwość była na skraju wyczerpania, ale duma, że dopięłam swego była jeszcze większa. Początki pracy w środowisku multikulturowym nie należały do łatwych, ale z czasem zaczynałam czuć się coraz pewniej. Potem doszedł koronawirus i gorsze wyniki firmy, ale to już temat na osobny post (albo nawet rozdział książki). 

Jaki będzie kolejny cel?

Chciałabym znać odpowiedź na to pytanie, ale dzisiaj nie mam gotowego rozwiązania. Wiem jednak, że życie na emigracji, nawet w tak cudownym miejscu jak Singapur, potrafi mocno dokuczyć. Nauczyłam się cierpliwości, poznałam dokładnie własne wartości życiowe i nabrałam pokory do tego, co miałam, mam i mogę mieć w przyszłości. Wszystko zależy od nas. Mocne fundamenty rodzinne, na które razem pracujemy potrafią uszczęśliwić wszystkich, jeśli tylko głośno rozmawiamy o własnych potrzebach.

Chciałabym wam przekazać, że emigracja nie jest dla każdego. To trudna szkoła życia, która potrafi dać człowiekowi w kość, a zarazem dostarcza adrenaliny i pozytywnych emocji, które są typowe właśnie dla takiego życia – życia na obczyźnie.

Ilona Smółka

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
3 lat temu

Bardzo spodobał mi się Twój tekst. Mam odwrotną sytuację, bo to ja jestem ekspertem, a mąż tym drugim “na gapę”. Wiem, jakie to potrafi być frustrujące i jaka to trudna próba dla związku. Powodzenia w spełnianiu się, bardzo Ci kibicuję!

Last edited 3 lat temu by Danuta Łazarczyk