Zawsze wiedziałam, że jeśli zdecyduję się na dziecko, to chciałabym je adoptować.
Zawsze znaczy od momentu, kiedy w mojej głowie w ogóle się zaczęły pojawiać myśli na temat dorosłości. Na początku nikt tego nie brał na poważnie. Pamiętam nawet, kiedy miałam pierwszego poważniejszego chłopaka w wieku 18 lat i koleżanka skomentowała z przekąsem, że z nim na pewno dziecka nie adoptuję. No i rzeczywiście nie adoptowałam, bo związek nie przetrwał. Jak wiele młodych relacji nie był ani specjalnie zdrowy, ani przyszłościowy.
Potem w życiu o adopcji wspominałam kilkakrotnie, czasem gdy byłam w związku, czasem nie. Ludzie wciąż traktowali to z przymrużeniem oka, byłam jeszcze młoda, miałam ich zdaniem czas na „zmianę zdania”. Nerwowo zaczęło się robić dopiero wtedy, gdy poznałam swojego obecnego męża. Przypominano mi, że czas ucieka, bo w momencie ślubu miałam „aż” 28 lat. Wypytywanie o plany związane z dziećmi zaczęło się robić natrętne, zamiast zbywać, powiedziałam, że planujemy adopcję.
Największe zdziwienie wynika z tego, że mój mąż także by tego chciał.
No baba nienormalna, jeszcze można zrozumieć. Ale facet, co niby nie chce „swojej krwi”? Co to za mężczyzna w ogóle jest. Wiadomo przecież, że teraz tak mówi, a potem mu się odwidzi. I zobaczysz, zobaczysz! Zostawi cię z tym adoptowanym i założy sobie normalną rodzinę! Na tym jednak nie kończy się straszenie adopcją.
Poza tym, że mąż mnie zostawi, mogą czyhać na mnie różne inne katastrofy.
Pamiętacie historię rudowłosej sieroty, Ani z Zielonego Wzgórza? W tej książce bohaterów Marylę i Mateusza straszono historią o adoptowanym dziecku, które podłożyło strychninę do studni i tym samym otruło całą rodzinę adopcyjną. W mentalności ludzi niewiele zmieniło się od 1908 roku, bo o tym samym kracze się i nam. Przecież nigdy nie wiadomo z takim dzieckiem, co to toto, na pewno wyrośnie z niego jakiś kryminalista!
Inna reakcja, która również mnie niezmiernie irytuje, to wyśmiewanie, że za tą decyzją stoi mój strach przed bólem porodu. Po pierwsze to chyba nie ma takiej kobiety, która się choć trochę nie stresuje porodem i nie ma w tym nic wstydliwego. A po drugie, no ludzie, litości. W tym sobie upatrujecie poczucie wyższości nad innym człowiekiem, nawet gdyby to była prawda? Prawdą to jednak nie jest, bo jak większość ludzi, mimo że bólu nie lubię, to gdybym chciała mieć biologiczne dziecko, strach przed cierpieniem by mnie od tego nie odwiódł.
Ostatnim chyba najmniej lubianym przeze mnie zarzutem są oskarżenia o egoizm.
Sugestie, że boję się zmiany figury po ciąży i związanych z tym okresem wyrzeczeń. Tak jakby kobieta niedecydująca się na ciąże musiała być z założenia okropną, samolubną istotą. Oczywiście w przeciwieństwie do pań decydujących się na ciążę, którymi rzekomo kieruje nie chęć posiadania dziecka, a same powody altruistyczne takie jak zamartwianie się o system emerytalny, krajowe wskaźniki urodzeń i przetrwanie gatunku ludzkiego…
Ciężko się nie zacząć zastanawiać przy tych wszystkich negatywnych reakcjach, czy aby nie robię czegoś złego światu, chcąc mieć dziecko i jednocześnie dać miłość i rodziców dziecku, które ich nie ma. Najbliższa rodzina męża ciepło przyjęła tę decyzję, jedna przyjaciółka też jest przychylna, a poza tym przeważa łapanie się za głowę, złośliwość, a czasem hejt. Ja jednak jestem już zbyt dużą dziewczynką, by dać sobie wmówić, że coś muszę, że wypada, że trzeba. Zrobię tak, jak czuję i mam partnera, który czuje tak samo.
Decyzji jestem tak pewna, jak każdej innej dobrej, którą podjęłam w życiu.
Niektórzy ludzie nie rozumieją naszej decyzji, ale ja nie rozumiem ich. Nie pojmuję, czemu tak bardzo chcą mieć biologiczne dzieci, gdy wokół jest tyle istot, które nie mają domu. Nie ogarniam idei ściągania nowych osób na ten padół łez. Przede wszystkim jednak myślę, że moje zdanie nie ma znaczenia. Każdy ma swój rozum, swoje sumienie, swoje przemyślenia i swoje własne decyzje do podjęcia w życiu. Kiedy przyjaciółka cieszy się z ciąży, cieszę się z nią. Jeśli poroni, razem z nią płaczę. Takiej samej wyrozumiałości oczekuję od innych.
Dosłownie kilka dni temu dotarła do nas wiadomość, że możemy zacząć proces adopcyjny.
Do tej pory odsyłano nas z kwitkiem, tłumacząc, że mimo długiego stażu małżeństwa mój brak stałego pobytu w RPA nie pozwala nam na przejście przez tę procedurę. Ta odpowiedź okazała się jednak jedynie lenistwem urzędników, gdyż przy małżeństwach międzynarodowych papierologia jest po prostu bardziej skomplikowana.
Z jednej strony się cieszę, a z drugiej odczuwam wewnętrzny lęk przed podzieleniem się tą wiadomością w związku z poprzednimi reakcjami. Jestem przekonana, że ludzie nam bliscy będą nas wspierać i mam nadzieję, że nasza decyzja otworzy innym oczy na alternatywy.
Przed nami długa procedura adopcyjna, a jeśli przejdziemy ją pomyślnie, upragnione rodzicielstwo. Trzymajcie za nas kciuki!
Ludzie gotowi dać miłość tak rozpaczliwie potrzebującemu jej dziecku mają ogromne serca i są wspaniali. Wszystkie negatywne komentarze to stek bzdur. O wiele łatwiej jest mieć biologiczne dziecko, niż adoptować. Jestem w szoku, że zamiast podziwiać, ktoś potrafi sprawiać Wam z tego powodu przykrość. Niemniej, bardzo się cieszę z czekającej Was podróży adopcyjnej i przesyłam dużo uścisków, można wypchać kieszenie na zapas, kiedy znowu komuś zachce się pleść bzdury. ❤
Niestety wiele osób nas, rodziców adopcyjnych, nie rozumie. Życzę Wam by wkrótce pojawiło się w Waszej rodzinie wyczekiwane dziecko i by wszyscy dookoła je pokochali.
Trzymam mocno kciuki i ślę wiele pozytywnej energii 💕💕💕
Gratuluję! Piękna decyzja.
[…] Kiedy mąż, kiedy dzieci? […]
[…] na początku tego roku dołączyło kolejne: macierzyństwo. Kiedyś już na portalu pisałam o reakcjach na macierzyństwo adopcyjne. Dziś moje przemyślenia są bogatsze o doświadczenie macierzyństwa w wersji […]