Do moich doświadczeń życiowych na początku tego roku dołączyło kolejne: macierzyństwo. Kiedyś już na portalu pisałam o reakcjach na macierzyństwo adopcyjne. Dziś moje przemyślenia są bogatsze o doświadczenie macierzyństwa w wersji emigracyjnej.
Martwienie się za dwoje
Gdybym pisała tekst marketingowy, chwaliłabym życie między dwoma kulturami za wspaniałe możliwości i okazję, by czerpać z obu kultur. Tylko że Matka Polka Emigrantka w moim krótkim doświadczeniu z obu kultur czerpie raczej obsesje i zmartwienia. Wiadomo, że matka jest matką Schroedingera i powinna spełniać rozbieżne oczekiwania. Jedno jest pewne, matka zawsze będzie robić daną rzecz źle – jednocześnie poświęca się macierzyństwu za bardzo („siedzi” w domu, nie pracuje, leni się) i za mało (biedne dziecko samo się wychowuje). Przykłady można oczywiście mnożyć. Za granicą dochodzą jeszcze kwestie obsesji kulturowych.
Szybko pożałowałam jakiegokolwiek postowania na temat dziecka, gdy jak sępy zleciały się na mnie polskie matki, komentując kwestie uznawane w RPA za normalne. No bo w Polsce tak się nie robi! Wspaniale, ale ja nie mieszkam w Polsce, a dzieci żyją i funkcjonują na całym świecie, także w innych miejscach niż Polska. Denerwuje mnie, gdy ktoś ocenia fakt, że Matka Emigrantka uznaje przekonania czy system medyczny kraju zamieszkania za wystarczająco dobre.
Każda kultura i każdy kraj ma takie czy inne zwyczaje w kwestii wychowania dzieci i jego mieszkańcy żyją w przekonaniu, że wiedzą najlepiej. Jako emigrantki możemy wybierać z nich to, co uznajemy za słuszne. Dziwią mnie osoby żyjące za granicą, które widzą tylko to, co złe w kulturze wychowania dzieci kraju zamieszkania. Polska, ani żaden inny kraj, nie ma monopolu na dziecięce szczęście i zdrowie.
Przeraża mnie także myślenie czarno-białe, że albo coś jest najlepsze, albo najgorsze. Dziecka nie „zepsuje się”, utrzymując je pięć minut w danej pozycji, nie zrobi z niego przyszłego narkomana jednym cukierkiem i nie zmarnuje mu się życia brakiem lekcji pływania w wieku kilku miesięcy. Coś, co nie jest najlepsze wedle aktualnie hołubionej narracji, wciąż może być okej. O ile każdy może mieć własne zdanie, o tyle od dzieci innych ludzi należy się odstosunkować, chyba że ktoś nas pyta o opinię albo dziecku dzieje się prawdziwa krzywda. I tu podpowiem, że definicja prawdziwej krzywdy to nie różowy kolor u chłopca, a niebieski u dziewczynki, tylko przemoc fizyczna lub psychiczna.
Patriarchat ma się dobrze
Kolejną kwestią, którą zauważyłam jako matka, jest fakt, że patriarchat ma się świetnie i w Polsce i w RPA. W 2023 ojcowie dalej „pomagają” w swoim domu i „pomagają” przy swoich dzieciach. Dzieci są wspólne na papierze, ale w praktyce to obowiązek matki i przyjemność ojca, jej wina, a jego zasługa. Niby w domu każdy może robić, co chce, ale trendy wpływają na otoczenie, a otoczenie na kulturę.
Kiedy podział obowiązków jest bardziej równościowy, nagle ciężej znaleźć towarzyszki rozmowy. Taka matka nie powinna bowiem narzekać, bo od narzekania i żartowania to są matki, które robią wszystko. Że, hehe, mąż nie umie zmienić pieluszki i no kurde, nawet szklanki po sobie nie umyje. Utyskiwać na obciążenie mentalne, na te wszystkie małe rzeczy organizacyjne, na to dodatkowe myślenie, na zauważanie, nie, na to narzekać to nie wypada. Przecież kobieta w związku mniej więcej równościowym powinna być partnerowi wdzięczna i w ogóle ma wielkie szczęście, że Pan Partner i Ojciec raczy kiwnąć palcem. Jak taka postawa ma kreować przyszłe pokolenie bardziej zaangażowanych ojców, jeśli za wykonywanie obowiązków przy własnym dziecku zdaniem wielu osób płci obydwu panom należy wystawiać pomniki?
Przed macierzyństwem byłam przekonana, że takie postawy to zew przeszłości, że one gdzieś tam sobie żyją może w małych miasteczkach, może w bardziej konserwatywnych społecznościach. Ale w Warszawie, w Kapsztadzie? Gdzie tam! A tymczasem dalej to wszystko siedzi i czyha na rumakujące przyszłe matki marzące o społeczeństwie doceniającym ich pracę jako pracę i wspierającym je w równościowych roszczeniach. Nie twierdzę, że to się nie zmienia, nie mówię, że nie ma wyjątków. Mówię jednak, że są takie mocne tendencje kulturowe i to jest strasznie, k*rwa, przykre w roku 2023.
Po polsku albo wcale
Kolejna rzecz, która w anno domini 2023 mnie smuci, to podejście do dwujęzyczności. Wiele osób mówi mi, bym nie mówiła do dziecka po polsku, „bo mu się będzie mieszać”. Żarciki z użyteczności polskiego czy z dwuczłonowego nazwiska dziecka słyszę dość często. Dziś pochodzenie wielokulturowe nie powinno dziwić, a jednak.
Mój stosunek do ojczyzny ma wymiar ciepły w wymiarze kulturowo-lingwistycznym. W związku z tym ważne jest dla mnie, by moje dziecko mówiło po polsku i miało dostęp do polskiej kultury. Za daleką granicą w postaci RPA to się jednak samo nie zrobi i wymaga ode mnie sporego wysiłku, w którym lokalne przytyki na pewno nie pomagają.
Wysiłek zaczął się od mówienia do dziecka po polsku. Być może dla emigrantek świeższych, tych z polskim partnerem czy tych częściej jeżdżących do Polski, to jest abstrakcja, że Polkę może to męczyć. Ja jednak po angielsku studiowałam, żyję w tym języku od dwunastu lat, od ośmiu mówię w nim w domu, także do psów. Polskiego czasem używałam w pracy, a z osobami z Polski nie rozmawiam na co dzień. Moją polszczyznę ratuje głównie działalność internetowa, ale jest to w większości polski pisany.
Nagła zmiana i mówienie do dziecka w ojczystym języku wydawało mi się początkowo nienaturalne. Co więcej, mam wrażenie, że psy po polsku nie rozumieją, więc co chwila muszę język zmieniać. Mąż po polsku nie rozumie wiele, choć więcej niż bym chciała i po kilku miesiącach nie mogę go już obgadywać z dzieckiem, bo nauczył się słów kluczy i mówi “nieprawda”. Podłapał też kilka moich zdrobnień i co chwila słyszę, jak mówi do dziecka “misiu”, “busiu” i “aniołku”.
Dziecku czytam też polskie książeczki, te same cztery do znudzenia, przesłane z Polski w ramach prezentu dziecko-powitalnego. No i oczywiście ze mną bobo słucha tylko polskiej muzyki. Żeby jednak dać mu coś naprawdę polskiego, jest to głównie disco-polo i inne skoczne kawałki, do których lubienia mama nigdy się publicznie nie przyzna.
Czasami miałabym ochotę pójść na łatwiznę i odpuścić, zwłaszcza że nie brakuje ludzi, którzy zniechęcają mnie do wychowania dwujęzycznego. Mam jednak nadzieję, że uda mi się to, co zamierzam. Jeśli nie, to też niedobrze, bo z kolei zjedzą mnie inne polskie Matki Emigrantki, bo o ile zdaniem wielu Południowoafrykańczyków zaśmiecam dziecku głowę bezużytecznym językiem, to dla Polonii nie ma większego grzechu niż polonijne dziecko nie deklamujące “Pana Tadeusza” w wieku lat siedmiu.
Choć życie Matki Polki Emigrantki na pewno ma inne aspekty, akurat te się w tej chwili dla mnie wyróżniają. Nie wchodziłam w doświadczenie macierzyństwa jako roli społecznej z jakimiś wielkimi przemyśleniami czy oczekiwaniami, a może szkoda, że nie byłam na pewne rzeczy przygotowana. Mimo że poznałam też matki wspierające, to gdy wyjdę ze swojej bańki, nie czuję, że są one w większości. Macierzyństwu w tej chwili dałabym 4 na 5 gwiazdek, bo macierzyństwo wspaniałe, tylko ludzie czasem… ehm.
Jedyny taki książkoplaner dla każdej kobiety ciekawej świata!
Kalendarz Polki – kalendarz bez granic to nie jest zwykły kalendarz!
Wyrusz z nami, Polkami na Obczyźnie w niezwykłą, całoroczną podróż. Zabierzemy Cię w najdalsze zakątki globu, opowiemy o lokalnych tradycjach, kulturach, świętach, smakach, a także o lokalnych absurdach i dziwactwach. Odsłonimy kawałek naszej emigracyjnej codzienności, opowiemy o smutkach i radościach. Z nami każdy dzień roku będzie pełen podróżniczych emocji.
W planerze znajdziesz:
- ciekawostki o świecie,
- kalendarium z lokalnymi świętami i ważnymi wydarzeniami,
- lokalne przepisy,
- zdjęcia z różnych zakątków świata,
- wspomnienia i refleksje z migracji i podróży Polek na Obczyźnie,
- cytaty,
- niezwykłe miejsca,
- 60 pytań rozwijających samoświadomość,
- matrycę Eisenhowera na każdy miesiąc.
Bardzo mądry tekst
[…] siedemnaście lat i Mama wyjechała na wyjazd służbowy. Zostałam skazana na wspólne klika dni z nim pod jednym dachem. […]