EmigracjaFelietony

Czasami czekamy na niego z niecierpliwością. Innym razem się go boimy. Bywa, że nas kompletnie zaskakuje. Albo że bardzo, ale to bardzo go potrzebujemy. I oczywiście bywają te najgorsze telefony. Te, na które nie da się przygotować. Po których rozsypujemy się na milion małych kawałków, a później długo nie możemy się pozbierać.

Pierwszy raz taki telefon odebrałem w szczycie drugiego, a może trzeciego, lockdownu. Kiedy ktoś dzwoni do ciebie przed 7:00 rano wiesz, że nie będzie to nic dobrego. Tak też było i wtedy. „Tata jest umierający” – usłyszałam. „Nie mogą go dobudzić”. Serce mi na moment stanęło, a mózg przeszedł na tryb „działanie”, które oznaczało szukanie możliwości dotarcia do Polski. Samoloty? Odpadają. Nic nie lata. Autobusy przy wszystkich restrykcjach, testach nie miały najmniejszego sensu. Jazda samochodem? W środku zimy przez całą Europę z dwójką małych dzieci i koniecznością testów też raczej nie wchodziła w rachubę. Zaczęłam godzić się z myślą, że nie będę mogła dotrzeć na pogrzeb, kiedy telefon zadzwonił ponownie. Udało się! Ulga. Spokój. Jeszcze nie do końca dobrze, ale już wiadomo, że będzie lepiej. A potem codzienne telefony do taty, do rodzeństwa. Rozmowy, których już mogło nie być.

Minął rok. Niedziela jest naszym dniem na rozmowy z Polską. Rutyna emigrantki. Staram się  jej trzymać. Nie zawsze się udaje. Czasami ładna pogoda zatrzyma nas na dłużej na dworze. Czasami coś wypadnie.

Tym razem zanim zdążyłam połączyć się z tatą, zadzwoniła do mnie siostra. Tata z covidem wylądował nad ranem w szpitalu. Jest pod respiratorem. Jeszcze dzień wcześniej mój brat z nim rozmawiał przez telefon. Tym razem się spóźniłam.

Dwa i pół tygodnia później kolejny telefon. Tym razem wieczorem. Odbierając go, już wiedziałam. Codzienne rozmowy z rodzeństwem nie pozostawiały złudzeń. Stan taty pogarszał się praktycznie z dnia na dzień. Rokowania od początku były kiepskie. Chcę… Muszę lecieć do Polski.

Ale jest problem. Nie mam paszportu. Skończyła mi się data ważności starego, a nowy jeszcze nie dotarł. Przekopywanie internetu, grup polonijnych, pytania, jak można wyrobić paszport w trybie awaryjnym. I znowu telefony. Tym razem do ambasady. A przecież do ambasady nie tak łatwo się dodzwonić. Jeden telefon, drugi, trzeci… W końcu! Jeszcze tylko 20 minut czekania na połączenie i jest! Udało mi się umówić wizytę! Na następny dzień. Już powinno być z górki.

Powinno… ale nie jest. Wieczorem Wielka Brytania ogłasza czerwony alarm pogodowy. Zbliża się sztorm Eunice. A ja znowu dzwonię do Polski. Płacząc, mówię, że nie wiem, czy uda mi się dotrzeć. Wszystkie żywioły chcą mi  w tym przeszkodzić. Ale się postaram.

Następnego dnia w południową Anglię uderza sztorm. Po kolei odwoływane są kolejne autobusy i pociągi, a moja wyprawa do Londynu z chwili na chwilę wydaje się coraz mniej realna. Rząd zaleca nie wychodzić z domu, nie podróżować, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. A ja cały dzień wiszę na telefonie z przyjaciółką, która pomaga mi koordynować podróż, trzyma dla mnie rękę na pulsie i przesyła na bieżąco informacje, jak mogę się dostać najpierw do Londynu, a potem jeszcze wrócić do domu. Udaje się! Mam paszport i mogę lecieć do Polski.

Telefony… Takie, których bardzo nie chcemy odebrać oraz te, które ratują nas w trudnych sytuacjach. Te, które zwiastują radość oraz te, które przynoszą łzy. Jedno jest pewne: bez nich życie, zwłaszcza to na emigracji, z daleka od rodziny, byłoby dużo trudniejsze. 

Polka

4 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
Dorota
2 lat temu

To jest najgorsze na emigracji… właśnie te telefony. Odebrałam takich już kilka, jednak najbardziej pamiętam dwa – też dotyczyły mojego Taty 😔