FelietonyPodróże

Tak się złożyło, że w mieście Mardin, położonym w południowo-wschodniej Turcji na terenach dawnej Mezopotamii, wylądowaliśmy w weekend podczas lockdownu. Wszystkie biznesy były zamknięte i panował zakaz wychodzenia z domu, choć na szczęście turystów te ograniczenia nie dotyczyły.

Z jednej strony ogarnęła mnie wielka ekscytacja, bo, niezależnie od okoliczności, wspaniale jest zagubić się w wąskich malowniczych uliczkach tego starożytnego miasta, z drugiej strony byłam rozczarowana, bo po co czytałam dziesiątki blogów i układałam listę miejsc do zobaczenia, skoro i tak nigdzie nie da się wejść. A przecież wyczytałam nawet, że aby zwiedzić kościół Kırklar Kilisesi (dosłownie kościół czterdziestu męczenników), trzeba zajrzeć do pobliskiego sklepu z biżuterią i poprosić właścicieli o klucz. Podobno jeśli spodobasz się gospodarzom, to cię do świątyni wpuszczą. Ze względu na ograniczenia było to jednak niemożliwe, bo całe miasto wyglądało jak wymarłe.

Idąc w górę od naszego hotelu, odczuwam moją słabą kondycję. Z aparatem w ręku i gimbalem, całość sprzętu waży przecież ponad trzy kilogramy, szybko się męczę i brakuje mi powietrza. Po chwili dostrzegam wąską uliczkę w dół, w którą skręcamy. Kluczymy najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, aż ulica staje się prosta i czuję, jakbym przeniosła się w czasie. Wchodzimy pod górę, krocząc pod ozdobnym łukiem i znów jesteśmy na głównej ulicy. Puste miasto przyciąga jeszcze więcej słońca niż zazwyczaj. Wydaje mi się, że nie rozpraszają go ludzie, którzy normalnie tworzą na asfalcie mnóstwo kropeczek. Słońce przypieka jak latem, zdejmuję kurtkę. A przecież to dopiero luty! Wyobrażam sobie, jak tu jest na przykład w czerwcu, zwłaszcza wśród tłumów turystów… Ta cholerna pandemia jednak ma swoje plusy. 

Widzę krzyż na drzwiach, przechodzę przez drogę, by się mu przyjrzeć z bliska.

To kościół protestancki, zamknięty. Oglądam przez ogrodzenie piękny dziedziniec i łuk, pod którym są w połowie ocienione trzy schodki. Na ostatnim z nich siedzi kot. Jest na pół w cieniu, na pół w słońcu, prawie jak postać z tutejszej legendy o Szahmeran, która była pół-kobietą, pół-wężem. 

To już piąty napotkany przez nas kot, nie licząc czterech psów. Fajne towarzystwo, szkoda, że nie gadają i nie chce im się z nami łazić, poza tym nie są tak przyjazne jak stambulskie czy egejskie zwierzaki, którzy obdarzają miłością każdego, kto jest nią zainteresowany (albo i nie). 

Tym razem skręcamy w górę, w stronę zamku królującego nad starą częścią miasta.

Sprawdzam na mapie i widzę, że jesteśmy pomiędzy zamkniętym kościołem czterdziestu męczenników oraz ormiańską cerkwią. Decyduję się na spacer obok kościoła, bo tak bardzo chciałam go zobaczyć. 

Podchodząc bliżej, przypominam sobie znów, że kościół ten wzniesiono w IV wieku, że w XII wieku została zmieniona jego nazwa ze względu na prześladowania chrześcijan w Kapadocji i potrzebę zakamuflowania miejsca świątyni. Obraz przedstawiający owe wydarzenie wisi nad wejściem wewnątrz kościoła. Postanawiam nagrać co nieco na swój kanał na YouTube, może chociaż coś z tego będzie. 

Schodzę w dół, zatrzymuję się przy bramie, nagrywam godziny otwarcia. Niby kościół jest otwarty w niedzielę, ale słyszałam, że z powodu pandemii nie da się tam w ogóle wejść.  Po kilku minutach, bo ile można stać i podziwiać bramę, robię dwa kroki do wyjścia z uliczki, akceptując fakt, że tyle będę miała z tego zwiedzania. 

Nagle pojawia się mężczyzna i wita się z nami.

Po krótkim merhaba (tr. „dzień dobry”) chwilę rozmawiamy. Opowiadam, że jestem z Polski, że nagrywam fimiki o swoich podróżach na YouTube i tak dalej…  Po chwili Selim (tak napotkany mężczyzna ma na imię) zaprasza nas do siebie. „To blisko” – mówi i otwiera bramę naprzeciwko bramy kościelnej. 

Przed nami ukazuje się wielki dom z żółtego kamienia, tak jak większość budynków w tej historycznej części miasta.

Z zewnątrz nie za dużo widać, bo praktycznie każdy budynek jest otoczony wysoką ścianą. Około sześćdziesiąt procent całego domu to podwórko lub taras, a sama budowla składa się z trzech poziomów. Mijamy kolorowe pranie rozwieszone na całą długość tarasu na parterze i schodami udajemy się na drugie piętro. Przechodzimy przez wewnętrzny dziedziniec i wchodzimy na samą górę budynku. Dach pełni funkcję tarasu. Stąd podziwiam dacho-tarasy innych budynków, miasto, zamek, a w oddali pola Mezopotamii. A po lewej stronie jak na dłoni widać wewnętrzny dziedziniec kościoła i jego wieżę! Nie mogę się przestać zachwycać. Selim przynosi nam wodę i wypuszcza z domu szczeniaczka golden retrievera, który jest niesamowicie przyjazny i od razu się z nami bawi. Mężczyzna widząc nasz zachwyt, oznajmia, że zabierze nas do kościoła! I co tu dużo mówić, jeśli szczęście można złapać za ogon, to właśnie to jest ten moment. Dla takich chwil się podróżuje! 

Ale zanim zobaczymy ten kościół, zejdziemy na drugi poziom, pobawimy się piłką z psem, zjemy pyszne oliwki, które Selim wyniesie z domu i zobaczymy pokoje, w których mieszka ze swoim bratem; obejrzymy salon z zawieszonymi na ścianach krzyżami, aniołkami rozstawionymi na półkach; pooglądamy asyryjskie czasopisma i wysłuchamy historii o tym, jak Selim grał profesjonalnie w piłkę nożną i nawet teraz, po sześćdziesiątce, nadal w nią gra. A po tym wszystkim, wyjdziemy przed bramę kościoła, gdzie dwie godziny temu staliśmy bez żadnej nadziei na cokolwiek. Selim będzie się dobijał, żeby dziewczynki mieszkające przy dziedzińcu otworzyły nam drzwi. 

Wchodzimy zatem do środka…

Dzieciaki biegają skąpane w słonecznych promieniach, jeżdżą na rowerkach, ktoś zamiata kamienną podłogę. Selim towarzyszy nam przez cały czas, potem na chwilę nas zostawia, żeby wrócić z największym kluczem, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam. Przed wejściem do kościoła wisi tabliczka: „Nie dla zdjęć i nagrań wideo”, więc wiem, że niczego nie nagram. Nad wejściem znajduje się obraz czterdziestu męczenników, który przedstawia historię czterdziestu żołnierzy pochodzenia greckiego, którzy przyjęli chrześcijaństwo w Kapadocji i zbuntowali się przeciwko cesarzowi. Później zostali aresztowani i zesłani do położonego w centralnej Turcji Sivas, gdzie niestety zamarzli.

Ci żołnierze są powszechnie uznawani przez kościół chrześcijański za męczenników i stąd się wywodzi wezwanie tego kościoła.

Druga jego nazwa Mor Behnam związana jest z syryjskim świętym Behnamem. Fascynujące jest to, że Asyryjczycy mieszkają w Mezopotamii od 4000 lat. Innymi słowy, są pierwszymi mieszkańcami regionu, w którym dziś znajdują się państwa Turcja, Irak i Syria. 

W Turcji zgodnie z danymi Ministerstwa Spraw Zagranicznych mieszka około pięćdziesięciu tysięcy Asyryjczyków, z czego w regionie południowo-wschodniej Turcji około dwóch i pół tysiąca. W samym Mardin jest około czterdziestu rodzin. A ja miałam szczęście poznać osobę z tej wspólnoty! 

Kontakt z Selimem utrzymujemy do dziś, a ja zawsze mam uśmiech na twarzy, kiedy przypominam sobie tę historię i niezmiennie czekam na takie momenty całkowitego szczęścia podczas kolejnych podróży.

Anastazja Cariuk

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] choć temat różnic i zbieżności w byciu mamą małego dziecka w Polsce i w Turcji można rozwinąć do niezłego eseju i dotknąć najdrobniejszych szczegółów, to opierając się […]