EmigracjaFelietony

Kiedy w 2018 roku wylądowałam w Chinach z dwuletnią umową o pracę jako nauczycielka języka angielskiego w ręku, nie miałam zielonego pojęcia, co czeka mnie w najbliższej przyszłości. I nie dlatego, że tak naprawdę była to moja pierwsza poważniejsza praca w tym zawodzie (wcześniej byłam pół roku w Wietnamie, gdzie zdobyłam trochę doświadczenia, ucząc w szkołach publicznych).

Przepracowałam też rok w irlandzkim przedszkolu, gdzie to raczej ja ciągle uczyłam się języka, ale od tej pory minęło już sporo czasu, więc powiększyłam zarówno swoje kompetencje jak i biegłość językową), ale przede wszystkim dlatego, że bardzo uderzył mnie szok kulturowy i towarzysząca mi ciągle samotność, której skutki czuję do dziś, po prawie dwóch latach życia w Państwie Środka. 

Nie zrozum mnie źle. Nie pojechałam tam sama. Był ze mna mój partner, który dostał pracę w tej samej szkole co ja, więc praktycznie przebywaliśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ja mówię tutaj o czymś innym, o czymś większym niż spędzanie w pojedynkę wieczorów z miską popcornu i filmami z Netflixa. Mówię o samotności kulturowej, o poczuciu braku przynależności do grupy, o totalnym odizolowaniu od tego, co znane i zrozumiałe, o wyobcowaniu tak ogromnym, że nawet Wielki Mur Chiński nie byłby w stanie opleść tego uczucia swoimi ponad dwudziestoma tysiącami kilometrów długości. Potrafisz to sobie wyobrazić?

O Ganzhou, czyli mieście, które było moim domem przez kilkanaście miesięcy, przed wylotem z Polski nie wiedziałam absolutnie nic. Nawet wszechwiedzący Google niewiele był mi w stanie pomóc. Jakieś wyrywkowe informacje to tu, to tam. Jedna strona wspomniałam coś o tym, że Ganzhou to miejsce narodzin oraz jedna z głównych osad ludu Hakka*, w innej ktoś zaznaczył tylko, żeby kulinarnie przygotować się na bardzo ostre potrawy obsypane kilogramami papryczek chili. Nawet Wikipedia o Ganzhou wypowiada się bardzo skromnie, co teraz z perspektywy czasu, bardzo mnie dziwi, bowiem Ganzhou, choć do najpiękniejszych chińskich miast nie należy, jest dość bogate kulturowo i historycznie. Dzisiaj, wpisując nazwę miasta w wyszukiwarkę, zainteresowani mają zdecydowanie większe pole do popisu. Z czego to wynika? Nie mam pojęcia. Na pewno nie z faktu rozszerzenia turystyki zagranicznej w tym rejonie.

Być może dlatego, że Ganzhou leży w prowincji Jiangxi, bezpośrednio sąsiadującej z prowincją Hubei, na czele ze zniesławionym ostatnimi czasy miastem Wuhan? Zostanę na razie przy tej teorii, bo naprawdę nic innego nie przychodzi mi do głowy. Najważniejsze jest to, że można znaleźć znacznie więcej informacji o mieście teraz niż te trzy lata temu. 

Samotność w Chinach to brzmi jak jakiś żart. Jeden wielki paradoks. No bo jak można czuć się samotnym w tak zaludnionym kraju? Czy wśród tych 1,4 miliarda ludzi nie ma ani jednej bratniej duszy, z którą mogłabym nadawać na tych samych falach? No pewnie gdzieś tam jest, chociaż zdecydowanie nie w Ganzhou, które jest domem dla, bagatela, dwóch milionów Chińczyków!

Ganzhou to nie Pekin, Kanton czy Szanghaj. Ba! To nawet nie Xian czy Kunming! 

To tak naprawdę mała wioska, która ma niezbyt wiele do zaoferowania obcokrajowcom. Z jednej strony to niesamowicie ciekawe doświadczenie żyć tam, gdzie nie ma praktycznie żadnych wpływów z zachodu, ale z drugiej strony to bardzo męczące być takim odludkiem, który rzuca się w oczy na każdym rogu (jak wam powiem, że czuję się co najmniej jak Angelina Jolie, tyle że blond, atakowana przez ciekawskich paparazzi podczas wciągania pałeczkami makaronu czy kupowania bułki w piekarni, to mi uwierzycie?) i który nie ma swojej przystani, swojej ostoi, w której może się ukryć w czasie kryzysu, gdzie może znaleźć pocieszenie w ramionach podobnie myślących i na co dzień tak samo funkcjonujących bratnich dusz. 

Życie ekspackie jest tutaj praktycznie zerowe. Poza kilkoma młodziutkimi studentami medycyny z Pakistanu, Indii i Maroka nie widać tutaj zbyt wiele nie-chińskich twarzy. Kilka razy na ulicy wpadł mi w ucho język rosyjski, a raz nawet prawie staranowałam na ulicy starszego turystę ze Szkocji, rozmowa z którym okazała się atrakcją miesiąca, jeśli nie roku, zasługującą na fajerwerki i butelkę wina z górnej półki! Zupełnie przez przypadek na początku mojego pobytu w Ganzhou poznałam też Holendra, który prowadzi szkołę językową wraz z żoną Chinką. Wspaniały człowiek, któremu zawdzięczam wiele, ale Polka, Portugalczyk (mój partner) i Holender, który życiowo jest już bardziej Chińczykiem niż Europejczykiem, to jeszcze nie jest szczyt ekspackich marzeń i możliwości. 

Tak, na co dzień, kiedy jestem zajęta pracą, nie myślę o tym, że nie mogę się z nikim dogadać (mój chiński jest praktycznie zerowy, a poziom języka angielskiego mieszkańców Ganzhou kończy się na entuzjastycznym hello), że różnica czasu między Europą a Chinami to jakieś 7-9 godzin, w zależności od kraju, więc nie zawsze mam okazję umówić się na wirtualne babskie pogaduszki, kiedy tego naprawdę potrzebuję, że brakuje mi moich sióstr i przyjaciół, żeby wyskoczyć gdzieś na drinka i przetańczyć całą noc w rytm latynoskich dźwięków, że wszystko co mnie otacza napisane jest w jakimś dziwnym języku, który przypomina szlaczki czy krzaczki, od których kręci mi się w głowie.

Ale kiedy przychodzi weekend, zdaję sobie sprawę jak bardzo doskwiera mi samotność. Bo nie ma tutaj baru, do którego mogę wyskoczyć na piwko i dobrą muzykę na żywo, a piskliwe karaoke po ciężkim tygodniu z rozbrykanymi przedszkolakami nie jest formą rozrywki, która do mnie przemawia. Czasami wybiorę się gdzieś na zakupy. Sama. Poszwędam się po H&M, bo tylko tam mogę kupić ciuchy w odpowiednim dla mnie rozmiarze. Pójdę na kawę (lub raczej kanapkę, która nieco przypomina smakiem tę, którą pamiętam z domu) do Starbucksa, którego normalnie unikam jak ognia, a który tutaj daje mi jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa. Zamówię lody czekoladowe w Häagen-Dazs, bo przynajmniej tutaj menu napisane jest w języku, który rozumiem a i kelner czasami ze mną porozmawia, połowę po angielsku, połowę na migi. To już nieważne. Liczą się chęci. I uśmiech na jego twarzy, bo właśnie miał okazję wymienić parę zdań z “białą”, a to jest mega prestiż, o którym będzie wspominał wiele razy podczas rodzinnych czy przyjacielskich spotkań. 

I to jest właściwie szczyt moich “zagranicznych” atrakcji. Muzea, kino, teatr czy jakiekolwiek inne kulturalne wydarzenia nie wchodzą w ogóle w grę, bo owszem, tak jak fajnie jest wsiąkać w kulturę Chin, mieszkając tutaj, tak też na dłuższą metę jest to bardzo męczące, jeśli nie ma się przy sobie tłumacza i trzeba większość rzeczy zgadywać, interpretować po swojemu czy domyślać się piąte przez dziesiąte, używając wirtualnego translatora. Zresztą często sobie odpuszczam takie zgromadzenia, bo po bardzo krótkim czasie okazuje się, że to ja jestem właściwie większą atrakcją niż film czy przedstawienie, na które przyszliśmy. A bycie w centrum zainteresowania jest mi tak do szczęścia potrzebne jak łysemu grzebień. 

Życie na emigracji potrafi dać w kość. Samotność i poczucie bycia outsiderem sieją spustoszenie w umyśle. Są dni, kiedy chce się wszystko rzucić i wrócić “do siebie”, do bliskich, do normalności i codzienności, którą się zna jak własną kieszeń. I tylko po to, żeby po czasie ponownie zdać sobie sprawę, że znowu się za czymś tęskni. Za przygodą, za innością, za wyzwaniem, za poznaniem innej kultury, za ludźmi, którzy swoją wyjątkowością uświadamiają ci, że nie jesteś pępkiem świata, że świat nie kończy się na Polsce czy na Europie.

Kryzysy były, są i będą. Jeśli z jakimś się zmierzam, zamykam wtedy oczy i biorę kilka głębokich oddechów. Albo wskakuje na matę. Joga i medytacja to moje najlepsze sposoby na spojrzenie na problemy z innej perspektywy. Czasami pomaga, czasami nie. Nie mam magicznej recepty na pigułkę szczęścia i spełnienia. Nie o to chodzi. Dla mnie chodzi o to, żeby nie rezygnować z podróży i z wyzwań, z którymi wiąże się moja pasja, tylko dlatego, że stanęłam przed murem, którego nie mogę przeskoczyć. Jeszcze nie teraz. Dopóki mogę ten mur obejść, będę tę samotność oswajać. Bo tak naprawdę, czyż nie jest ona moją najwierniejszą przyjaciółką w trasie? 

 *  podgrupa etniczna ludności Han. Termin Hakka lub „Kejia” (客家) oznacza „rodziny, gościnny” i został ukuty w czasach dynastii Qing (1644–1912) w odniesieniu do osób lub „gości”, którzy opuścili swoje ojczyzny i osiedlili się w innych częściach Chin. Hakka zasłużyli na ten niezwykły tytuł, ponieważ w ciągu ponad tysiąca lat podlegali serii około pięciu przymusowych migracji. Szacuje się, że populacja ludu Hakka w Chinach wynosi obecnie ponad 31 milionów, z czego 60% światowej populacji Hakka mieszka w Guangdong. Z powodzeniem wyemigrowali z Chin i obecnie stanowią około 15–20% ludności Tajwanu, co czyni ich drugą co do wielkości grupą etniczną w tym kraju. Można ich znaleźć nie tylko w krajach azjatyckich, takich jak Malezja i Tajlandia, ale także dalej w Kanadzie, Australii, Stanach Zjednoczonych i całej Europie.Źródło https://www.asiaculturaltravel.co.uk/hakka-people/

Kasia Sosińska

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Anna Hylje
Anna Hylje
3 lat temu

Ja jestem zupełnie inna. Nie mam żadnej potrzeby przynależności do grupy. Dobrze mi samej. Odnalazłam się bez problemu w tajskiej wiosce i w Sajgonie (gdzie miałam jednego kolegę “białasa”, z którym widywałam się średnio raz na miesiąc na kawę, a nasza znajomość kręciła się wokół opieki nad kotami na zmianę gdy któreś z nas wyjeżdżało w dni wolne). Nie chodziłam do przybytków “dla białych ludzi” mimo, że w Sajgonie były. Samej mi jest dobrze, z lokalsami się integruję nieźle, nie potrzebuję “swoich”.Mija 4 rok odkąd już nie mieszkam w Azji, a nadal mam kontakty z Wietnamczykami, z którymi się tam… Czytaj więcej »

Awatar użytkownika
Kasia S.
3 lat temu
Odpowiedz  Anna Hylje

No widzisz, a ja jednak lubie mieć swoje małe grono. Lubie mieć przynajmniej opcję, że jak mnie najdzie ochota, to mam sie z kim spotkać. A tego w Chinach wogóle nie miałam. Brakowało mi, że nie mogłam na przykład dołaczyć do grupy jogi, wyjść na piwko z kimś, kto nadaje na tych samych falach, odpocząć od faceta, bez którego było by ciężko przetrwać, ale dajże spokój, ile można ze sobą non stop o tym samym ;). Zmęczył mnie fakt bycia białasem, od którego wiecznie coś chcą, a to zdjęcie, a to pogadać po angielsku, a to zaprosić na obiad. Wiesz,… Czytaj więcej »

Anna Hylje
Anna Hylje
3 lat temu
Odpowiedz  Kasia S.

Doskonale rozumiem, chciałam się po prostu podzielić punktem widzenia z innej perspektywy. I super, że podzieliłaś się swoim.
Przeprowadzka do takiego miejsca to zawsze wyzwanie, tylko dla każdego tylko jedne aspekty błahe dla jednej osoby dla innej są trudne. Dla mnie ogromnym wyzwaniem był w Sajgonie tłum i ścisk w wielu miejsach i brak przestrzeni osobistej w miejscach publicznych. A dla niektórych to żaden problem.
Gdyby wszyscy byli jednakowi byłoby nudno na świecie 🙂

trackback

[…] Moją pierwszą pracą w Irlandii było kelnerowanie. Lubiłam nawigować pomiędzy stolikami, uśmiechać się i udawać, że nigdy w życiu nie robiłam nic innego jak serwowanie wina, przekąsek i zachwalanie wypiekanego w restauracji chleba. Ostrożnie nosiłam wielkie czarne tace i starałam się utrzymać równowagę. Prawda była taka, że z Polski przywiozłam doświadczenie nauczycielskie i administracyjne. Nie miałam pojęcia, jak serwować wino i jak elegancko wyciągnąć korek. Nie umiałam zrobić kawy z pianką w kształcie serca. Uśmiechałam się serdecznie, rozmawiałam z ludźmi i jakoś szło. Skakałam ze szczęścia, gdy dostałam pierwszy napiwek. Profesjonalna kelnerka, bo tak samą siebie nazywała Karolina, wysyczała… Czytaj więcej »