Ze snu wyrywa mnie głośne: „Mamusiu, mogę przyjść do twojego łóżka?”. Wzdycham boleśnie, ale oczywiście się zgadzam.
Nie można się nie zgodzić, skoro jedno z nas musi się zająć córką, a drugie zrobić śniadanie. Z największą przyjemnością oddaję etat kuchcika mężowi, a sama mogę jeszcze poleniuchować z Tajfuniątkiem w łóżku. W nagrodę za pół godziny dostaniemy śniadanie na ciepło: bułeczki na parze, rosół na mięsnym wywarze podany z pszennym bądź ryżowym makaronem albo nawet gęsty kleik wielozbożowy z solidną mięsno-warzywną wkładką. Tak, kanapki są w porządku, ale nie wtedy, gdy zarówno na dworze, jak i w domu temperatura spada do jakichś 12 stopni. Przecież nie mamy ogrzewania. Czasem mam wrażenie, że przeżywam zimę tylko dzięki tym ciepłym posiłkom trzy albo i cztery razy dziennie…
Ponieważ mąż zawiózł córeczkę do dziadków, a ja akurat dziś nie idę do pracy, mam cały dzień dla siebie. To znaczy: muszę zrobić zakupy, uprać, uprasować, posprzątać… jak gospodynie na całym świecie. Jednak dzień zaczynam przyjemnie: od wietnamskiej kawy. Albo tajskiej. Albo laotańskiej. No tak, włoską od biedy też niby można kupić w niektórych (nie wszystkich!) Carrefourach, ale… Któż normalny chciałby pić włoską, skoro można kupić wietnamską, która jest najlepsza na świecie?
Wychodzę z domu i jeszcze przed zakupami idę nad Szmaragdowe Jezioro. Poćwiczyć.
Tylko chwilę waham się, czy wybrać tai chi, taniec z wachlarzami, kaligrafię metrowym pędzlem wodą na chodniku, tybetańskie i yijskie tańce czy jakieś zwykłe tańce podobne aerobikowi. W taką pogodę trzeba się rozgrzać, a po dziesięciu minutach tybetańskich tańców na placu boju zostają już tylko sześćdziesięcioletnie babcie, które mają najlepszą kondycję. To pewnie dzięki tym ziółkom, które cały dzień popijają z termosów, skrzętnie zapakowanych w dziergane ochraniacze.
Gdy docieram na targ, jestem rozgrzana, wypoczęta, gotowa na wszystko. Wybieram ostrygi, przegrzebki i krewetki, wszystkie jeszcze żywe. Czekam, aż pani na straganie zbożowym zmieli dla mnie mąki: gryczaną, pszenną, ryżową i owsianą. Zerkam na świeże warzywa; decyduję się na słodki bambus, kłącza lotosu i pęk szarłatu. Próbuję na kilku straganach kiszonek – leśne grzyby w oleju chilli, łodyga gorczycy w ostrej paście, sfermentowane słone fasolki, tofu dojrzałe jak najdojrzalszy z francuskich serów… Za wszystko płacę WeChatem, to znaczy kombinacją Facebooka, Instagrama, WhatsAppa, Twittera, Skype’a i portfela. Już dawno nie noszę z sobą prawdziwego portfela, bo tutaj nawet babuleńki z owocami w koromysłach dysponują dwuwymiarowymi kodami, o sklepach nie wspominając. Wystarczy zeskanować, żeby zapłacić.
Gdy z wypchanym wiktuałami koszykiem zerkam na zegarek, okazuje się, że już czas na lunch. Oj, szybko, trzeba się za czymś rozejrzeć, bo przecież za godzinę wszystkie knajpy będą już zamknięte! Według chińskich żołądków można nastawiać zegarki, tak regularne są ich „pory karmienia”. Mój żołądek też nie potrafi już poczekać do trzeciej czy czwartej na obiad, w samo południe urządza koncert. Gapię się na dziesięć rodzajów pierożków, na chlebki naan wypiekane w ulicznych piecach tandoori, na kilka rodzajów tofu. A może lunch na słodko? Deser z kleistego ryżu? Gruba „lazania” z makaronu ryżowego posmarowanego masłem orzechowym? Lotosowy kisiel? Och, przez to uliczne jedzenie niedługo przestanę mieścić się w drzwiach. No tak, niby mogłabym wrócić na lunch do domu – ale przecież „wszyscy” jadają poza domem – takie przekąski są „na mieście” tańsze, niż gdyby ktoś chciał przyrządzić je w domu.
Gdy odbębniłam już wszystkie „prace domowe” (zła macocho, będę mogła pójść na bal?), dzwoni WeChat. Chwilę później, przebrana w średnio elegancki dresik, gnam na badmintona.
To właśnie on, nie ping-pong, powinien być uważany za narodowy sport Chińczyków. Grają wszyscy, dzieci, seniorzy, biedacy, bogacze, dla przyjemności albo po to, żeby wygrać. Grają w specjalnych salach i w parkach, lotkami z piórami i zwykłymi, plastikowymi. Grają rano, w południe i wieczorem, o każdej porze roku. Gram i ja. Od Chińczyków, z którymi grywam, różnię się przede wszystkim tym, że kończę spocona i śmierdząca, a oni – spoceni, ale pachnący. Taka ciekawostka fizjologiczna. Dobrze, że dziś było słonecznie. To znaczy, że w kranie będzie gorąca woda. Nie, nie jestem taka eko do przodu, tutaj wszyscy mają wodę ogrzewaną słońcem, a tylko nieliczni elektryczne bojlery. Niby ja też mam bojler, ale tak się przyzwyczaiłam do tego ogrzewania słonecznego, że nigdy nie pamiętam, żeby go włączyć. Zwłaszcza w zimie. Przecież zima to pora sucha, słoneczna. Bojler się włącza latem, gdy leje trzy miesiące prawie bez przerwy i temperatura dzienna nie przekracza czternastu stopni.
Gdy po kolacji idziemy w trójkę na spacer, powoli zaczyna zapadać zmierzch. Ulice ozdobione są czerwonymi lampionami, a w miejski gwar wplecione są dźwięki erhu – chińskich dwustrunnych „skrzypków” i dizi – bambusowego fletu. Włącza się w nie głos, drugi, potem jeszcze trzeci. Tradycyjna pieśń ludowa w jednym z dwudziestu tutejszych języków niesie się po jeziorze. Zawsze tak samo raduje mnie, gdy widzę, jak tutejsi emeryci żyją swoimi pasjami – spotykają się w parkach, by razem ćwiczyć, grać w chińskie szachy, tańczyć czy muzykować. Każdy może do nich dołączyć i poczuć tę piękną wspólnotę.
Przed snem jak co dzień dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi znaleźć moje miejsce na ziemi.
Natalia Brede
Och jak cudownie odmalowane! Aż chce się tam być! Dziękuję za przedstawienie tych obrazów!
Cała przyjemność po mojej stronie 🙂
Piękny tekst ;-). Aż chce się malować. Na serio. Pasowała by mi tu delikatna technika akwareli :-).
Gdybym umiała, pewnie malowałabym. Nie umiem, więc staram się malować słowami 🙂
Uruchomiłaś moją wyobraźnię! Opis co najmniej jak u Orzeszkowej. A to malowanie pędzlem mnie bardzo zaintrygowało, ciekawa jestem jak to wygląda. Pozdrawiam.
Dziękuję 🙂 A kaligrafia wielopędzlowa wygląda tak: https://baixiaotai.blogspot.com/2016/02/kaligrafia-woda-po-ziemi.html
[…] nie-Azjaci są tu zawsze na świeczniku, zwłaszcza w mieście tak małym i nieświatowym jak Kunming. Jestem przyzwyczajona do pokazywania palcami, choć przecież nie mieszkam w zoo. Jestem […]