Patrzę na nią, kiedy staje przed drzwiami żłobka.
W środku czeka sala pełna obcych ludzi, małych i dużych, o różnych rysach twarzy, mówiących w nieznanym jej języku. Szklą jej się oczy, a mnie pęka serce. Ściska ulubiony kocyk, puszcza moją dłoń i rusza przed siebie, dodając sobie odwagi mieszanką okrzyku i westchnienia. Kiedy zamykają się za nią drzwi, powinnam poczuć ulgę, ale czuję tylko wątpliwości.
Czy nie wymagam od niej zbyt wiele? Zabrałam moją dwuletnią córeczkę z rodzinnego miasta, z otoczenia, które znała i lubiła, z małego osiedlowego żłobka, w którym czuła się jak w domu. Nie pytając jej o zdanie, zawiozłam ją na inny kontynent i kazałam przystosować się do nowych okoliczności – nowego miasta, nowego mieszkania, nowego, większego żłobka.
Czy dobrze robię? To pytanie zadawałam sobie setki razy w ciągu miesięcy, jakie dzieliły mnie od wyjazdu. Wielokrotnie budziło mnie w nocy. Nie zniknęło po podjęciu decyzji, ani kiedy po długich przygotowaniach w końcu zamieszkaliśmy w Stanach. Nie ułatwiało mi pokonywania dziesiątek mniejszych i większych trudności, które musieliśmy pokonać, żeby się tutaj znaleźć.
Przekraczanie granicy kraju to najprostsza rzecz, jaka wiąże się z podróżowaniem czy przeprowadzką.
To tylko geografia. Znacznie trudniejsze jest pokonywanie innych ograniczeń, o których rzadziej mówi się głośno, bo wydają się oczywiste. Eliminowanie niezliczonych małych przeszkód, zdawanie drobnych codziennych egzaminów, które nieraz stresują bardziej niż matura. Wychodzenie poza granice własnego komfortu, własnych umiejętności, własnego charakteru.
Odkąd zdecydowałam się wyjechać, robię to prawie codziennie, choć rzadko przyznaję, ile mnie to kosztuje. Jak graniczące z cudem zdalne wynajęcie mieszkania bez credit history albo znalezienie żłobka ponad połowę tańszego niż nowojorski standard, na który nie byłoby mnie stać (i zarezerwowanie w tym żłobku miejsca z odległości kilku tysięcy kilometrów). Ale przekraczanie granic to też mozolne załatwianie lokalnych dokumentów, po które trzeba stać w niezliczonych kilkugodzinnych kolejkach albo zdanie egzaminu na amerykańskie prawo jazdy. I pierwsza samodzielna jazda wielkim amerykańskim samochodem. Pierwsza samodzielna podróż po onieśmielającym Manhattanie albo po plątaninie rozpędzonych autostrad. To przepychanki z firmą kurierską, która postanowiła zwrócić przesyłki z naszymi rzeczami już po naszym wylocie z Polski. Załatwienie gruzińskiej firmy przeprowadzkowej i urządzenie pustego mieszkania w jeden dzień. Wyjazd w delegację, kiedy nie ma z kim zostawić dziecka, bo cała rodzina została na drugim kontynencie.
„No i po co ci to było?” Kolejne flagowe pytanie, którego akurat nie musiałam zadawać sobie sama. Robiły to za mnie bliskie mi osoby, od których oczekiwałam raczej wsparcia i otuchy. Zadawały je trochę bezmyślnie, ale mnie skłoniły do myślenia. No właśnie, właściwie po co mi ten wyjazd? Przecież w Polsce byłam szczęśliwa. Po co to robię, skoro wcale nie mam z górki? W imię czego narażam się na dyskomfort, zmęczenie, stres? Co jest takie ważne, że każe mi wywrócić do góry nogami życie moich najbliższych? Czy naprawdę warto? Czy to ma sens? Czy nie będę tego żałować? I znów sakramentalne: czy dobrze robię?
Myślę, że każda z nas, Polek, które kiedykolwiek myślały o wyjeździe, dobrze zna te pytania. To przecież takie ludzkie i naturalne: chcemy podejmować w życiu najlepsze decyzje i trzymać się z daleka od błędów, szczególnie tych popełnianych na własne życzenie. A skoro czytacie ten tekst, to łączy nas jeszcze jedno: chcemy przeżyć życie najlepiej, jak potrafimy. Nie tylko przetrwać w świętym spokoju, ale właśnie przeżyć – w całym jego pięknie i doniosłości.
Przecież życie polega właśnie na pokonywaniu trudności i przekraczaniu siebie.
Najpierw niepewnie uczymy się chodzić, potem radzić sobie bez mamy, w szkole zdajemy do kolejnych klas, później na stresujących rozmowach kwalifikacyjnych ubiegamy się o kolejne prace. Występujemy publicznie, choć zjada nas stres, wygrzebujemy się z ciepłego łóżka na wczesny poranny samolot (nienawidzę!), bo chcemy zobaczyć jakieś piękne miejsce. Pokonujemy własny lęk, czasem wystawiamy się na cudzą ocenę, ale mimo to zadajemy sobie trud. Po co? Bo warto. Bo na tym polega dorastanie i rozwój. Bo takie życie ma sens.
Z każdą kolejną pokonaną trudnością jestem nie tylko bardziej zmęczona, ale mam coraz większą satysfakcję. Czuję się też coraz silniejsza, mniej się martwię, a rzeczy, które kiedyś mnie przerażały, dziś nie mają nade mną takiej władzy. Wiem, że sobie poradzę. Tak jak moja córeczka, która świetnie zaadaptowała się w nowym żłobku.
Poradzę sobie też z odpowiedzią na pytanie, czy dobrze robię. Brzmi ona: nie wiem, ale daję sobie prawo do tego, żeby osobiście to sprawdzić.
Magda Żelazowska – dziennikarka, pisarka, podróżniczka. Entuzjastka świata i ludzi. Kolekcjonerka wspomnień, ciekawych historii i drobnych życiowych przyjemności. W jej torebce może brakować kluczy, ale nigdy czegoś do pisania. Mieszka w USA. Prowadzi blog Zgub się tam. Napisała książkę „Rzuć to i jedź” o przeprowadzkach Polek za granicę.
Piękny tekst i tak bardzo mi w tej chwili potrzebny. Dziękuję.
Cieszę się i dziękuję za ten komentarz – dodał mi wiary, że warto pisać.
Tak dobrze znane z autopsji. Mysle z rozrzewnieniem o tej dziewczynie, ktora wyjechala za granice kilka lat temu i dostawala palpitacji, kiedy musiala odebrac telefon, ktory ‘bedzie mowil po obcemu i cos od niej chcial’; wolala tracic pol dnia i jechac gdzies osobiscie niz wziac sluchawke, zadzwonic i zalatwic wszystko zdalnie, bo co jesli czegos nie zrozumie totalnie, ale uparcie nie przyzna sie do tego i w ten sposob stworzy caly ciag komplikacji? Telefon to w ogole potwor, w rodzimym jezyku tez zawsze gryzl i bylo jakas osobista batalia poslugiwanie sie nim. Teraz? Pracuje na recepcji i obsluguje klientow w… Czytaj więcej »
Świetnie! Wielka satysfakcja, prawda? Najbardziej podoba mi się pomysł, żeby “pozwolić sobie na wszystkie potknięcia”. Ja wciąż uczę się nie być perfekcjonistką – przede wszystkim w stosunku do siebie. Idzie mi coraz lepiej!
Piękne. To moje myśli ale uporządkowane w piękne słowa, tworzą zgraną całość. I ta puenta. Uwielbiam.
Małe dziecko samo się nie wychowa, więc decyzja spoczywa na sobie. Zadawane przez Ciebie pytanie jest moim zdaniem bezpodstawne. Pytałaś swoją córeczkę, czy w ogóle chce przyjść na świat, czy myślałaś o tym raczej nieco „samolubnie” tylko z własnej perspektywy posiadania dziecka?
„Co Cię nie zabije to Cię wzmocni” jest tutaj chyba najlepszym określeniem. Początki zawsze są trudne. Sama musisz wiedzieć, czego od życia oczekujesz. Nigdzie i nigdy nie jest cukierkowo, zawsze jest jakieś „ale” i po górkę… z taką różnicą, że jest mniej lub bardziej stromo. Tak się zastanawiam, sama wychowujesz dziecko?
Dziękuje, Marcin. Nie, nie wychowuję dziecka sama, ale czuję się odpowiedzialna za tę zmianę, jaką zafundowałam wszystkim, może dlatego ten tekst miał trochę samotny wydźwięk. Na ogół wiem, czego chcę, ale to nie oznacza, że nie mam obaw ani wątpliwości. Tak jak piszesz: było stromo, ale dzięki temu dotarłam do punktu, skąd roztaczają się niesamowite widoki. Warto.
Popłakalam się. Dziękuję 😚
Ja też bardzo dziękuję. Jest mi niezwykle miło i ciepło na sercu 🙂
[…] polskiej wersji Pracująca dziewczyna), jedna z wielu popkulturowych historii o młodej kobiecie w Nowym Jorku. Ich scenariusze są do siebie podobne: główna bohaterka opuszcza bezpieczne, lecz nieco nudne […]