Czuję się wymazywana. Pomijalna wraz ze wszystkimi moimi doświadczeniami, wiedzą, ze wszystkim, co mi się przydarza. Jestem pomijalna statystycznie, więc można się mnie pozbyć. I to właśnie mnie! Osobę, która całe dorosłe życie poświęciła dotykaniu tego, co na styku, miejsc, w których wątek łączy się z osnową.
Mieszkam w Chinach z krótką przerwą od 2008 roku. Mówię nieźle po chińsku, kulturę ogarniam nie tylko od strony praktycznej, ale i teoretycznej – jestem magistrą od kultur dalekowschodnich w końcu. Oprowadzam po Kunmingu, na blogu piszę o życiu tutaj. Zawsze jednak będę bardzo widocznie i namacalnie obca. To widać na pierwszy rzut oka. Choć ludność Chin wcale nie jest tak homogeniczna, jak to się wielu Europejczykom wydaje, nie-Azjaci są tu zawsze na świeczniku, zwłaszcza w mieście tak małym i nieświatowym jak Kunming. Jestem przyzwyczajona do pokazywania palcami, choć przecież nie mieszkam w zoo. Jestem przyzwyczajona do tego, że zawsze ktoś głośno skomentuje to, że jestem obca – „laowai”. Jestem przyzwyczajona do tego, że wszystkie dzieci po prostu muszą powiedzieć do mnie „hello”, które częstokroć jest jedynym niechińskim słowem, jakie znają.
Im jednak dłużej tu mieszkam, tym bardziej jest mi przykro, że całe to doświadczenie obcości zamiast przemijać – wzmaga się.
Jestem lokalna na tylu różnych poziomach! Mam tutejszego męża, tutejsze dziecko. Mówię po tutejszemu. Mieszkam tu. Borykam się z dokładnie tymi samymi problemami, co każdy przeciętny mieszkaniec, bo nie żyję w ekspackiej bańce, tylko w bardzo przeciętnym mieszkaniu, w bardzo przeciętnych warunkach i wiążemy koniec z końcem za bardzo przeciętne pieniądze. A jednak – jestem wykluczona.
Przede wszystkim weźmy paszport. Siłą rzeczy widnieje tam polskie nazwisko.
I tak jest nieźle, bo nie ma żadnych polskich znaków diakrytycznych ani myślnika w nazwisku. To jednak w niczym nie pomaga, skoro wszędzie mam kłody pod nogami. Tam, gdzie zwykły chiński obywatel może coś załatwić w dwie minuty, zeskanowawszy po prostu swój dowód osobisty, ja muszę podejść do okienka, w którym będę się wykłócać czasem nawet przez kwadrans, że mam prawo na przykład kupić bilet kolejowy. Panie z kolejnych okienek będą mi wmawiać, że ich system nie przyjmuje mojego dokumentu, że nie mogę, że nie da się. Zazwyczaj się da, a one są po prostu niedoinformowanymi matołkami, ale chyba najgorsze jest to, że czasami naprawdę się nie da, bo system nie przewiduje możliwości wprowadzenia nazwiska zajmującego więcej niż cztery kratki (to maksimum znaków chińskiego nazwiska z imieniem).
Przed każdą wizytą w szpitalu, banku, na poczcie – wszędzie, gdzie trzeba się wylegitymować – muszę przygotować się mentalnie do batalii z wszechobecnym „nie da się, bo jesteś obcokrajowcem”.
Cóż z tego, że jestem cudzoziemką? Mieszkam tutaj, żyję tutaj, tutaj się uczyłam, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. To tutaj muszę wszystko załatwiać i ze wszystkim sobie radzić. I to tutaj wszystko prędzej czy później jednak się da. Musi się dać, skoro tu funkcjonuję już tyle lat. Ale zawsze muszę mieć pod górkę. Szczytem szczytów było, gdy mąż zadzwonił do szpitala, by się dowiedzieć, gdzie i jak szybko mogę zrobić testy na koronę, a gdy przyszłam, okazało się, że wszystko jest inaczej, niż mąż mi powiedział, bo jemu podali wersję dla tubylców, a ja jestem przecież nietutejsza.
Cholera. Jestem bardziej tutejsza niż większość ludzi, których spotykam na ulicy. Mieszkam tu dłużej niż oni, lepiej znam historię miasta, widziałam więcej zabytków, znam więcej zakamarków. Moje serce bije dla tego miasta… ale serce Kunmingu ani Chin nie bije niestety dla mnie. Ta wielka miłość pozostaje nieodwzajemniona na wielu poziomach i problemy natury biurokratycznej są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej.
Kocham więc sobie bez wzajemności, czasem chlipiąc w poduszkę i marzę o dniu, w którym nikt nie będzie mi wmawiał, że się nie da, bo jestem nietutejsza. Wierzę gorąco, że przyjdzie dzień, w którym nawet jeśli nadal będę traktowana jak obca, skończą się chociaż te wszystkie drobne potyczki, a moje miejsce na ziemi stanie się naprawdę moje.
KALENDARZ POLKI 2023
kalendarz na cztery pory roku
Już po raz trzeci zabieramy Was w całoroczną podróż dookoła świata wraz z Kalendarzem Polki, jedynym w swoim rodzaju plannerem-książką.
Tym razem czeka na Was jeszcze więcej zdjęć i tekstów, których autorkami jesteśmy my – Polki z Klubu Polki na Obczyźnie. Znów opowiadamy o tym, co jest nam najbliższe – o życiu na emigracji oraz pasji do podróżowania i odkrywania świata. O lokalnych ciekawostkach, świętach, wyjątkowych miejscach i smakach, ale także o naszych marzeniach, wspomnieniach i przemyśleniach.
Do każdego egzemplarza dodajemy eko torbę na zakupy w prezencie (do wyczerpania zapasów).
Hej, ja 6 lat mieszkałam na Tajwanie. Mąż był na kontrakcie , byliśmy z dzieckiem, drugie tam urodziłam. Ale na początku wyrobili nam lokalne dowody osobiste i byliśmy wszędzie traktowani jak lokalni. Chodziłam do lekarzy, biblioteki itp. No ale to Tajwan nie Chiny 🙂