Felietonygastro

– Chcesz kawy? Chodź, zrobię ci. A potem posiedzimy sobie przed drzwiami. Palisz? Ja sobie zapalę. Normalnie nie możemy tak siedzieć na zewnątrz, ale ponieważ jesteśmy nienormalni, to tak robimy – tymi słowami przywitała mnie nowa koleżanka. Była siódma rano, sierpień 2017 roku. Mój pierwszy dzień pracy w szwajcarskiej gastro.

Do drzwi branży gastronomicznej zapukałam nie przez przypadek. Wcześniej pracowałam w Szwajcarii jako niania i animatorka dziecięca, i choć spełniałam się w tych zajęciach, to jednak bokiem wychodziły mi nadmiary godzin spędzanych sam na sam z małoletnimi. To były pierwsze lata mojej emigracji, w których wybitnie doskwierała mi samotność. Potrzebowałam otaczać się na co dzień dorosłymi ludźmi. Moja znajoma miała siostrę, która właśnie na rzecz studiów rezygnowała z pracy w jednej z kawiarni w centrum Zurychu. “Wyślij mi swoje cv, przekażę je siostrze, a ona poda dalej” – zaproponowała. Po tygodniu zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną i trzygodzinny okres próbny, po którym od razu zostałam przyjęta.

W moim przypadku nie było sztuką znalezienie zatrudnienia w branży gastronomicznej w Zurychu bez doświadczenia zawodowego. Kluczową sprawą okazała się komunikatywna znajomość języka niemieckiego, rozumienie szwajcarskiego dialektu i pomocni znajomi. Nie potrzebowałam nawet wyrabiania książeczki sanepidowskiej, a co dopiero specjalizacji. O tej pierwszej nikt tutaj nie słyszał, natomiast zawodowa szkoła gastronomiczna w wielu przypadkach nie jest w ogóle wymagana, szczególnie jeśli chodzi o nietradycyjne restauracje i kawiarnie. 

Gdy patrzę z perspektywy czasu na moją trzyletnią karierę w gastronomii, wcale nie myślę, że mi odbiło, nawet jeśli mam za sobą dwa różne kierunki studiów w Polsce i nigdy wcześniej nie miałam styczności z tą branżą. Stanowisko Servicemitarbeiterin, czyli osoby biegającej za ladą w fartuchu, przyrządzającej kawę, nakładającej wymierzoną porcję sałatki na talerz, przecierającej stoły i wiecznie uśmiechającej się do klientów, obrałam sobie za codzienność. Praca na zmiany: od godziny 6 rano do 15, bądź od 13 do 22, najniższa możliwa wypłata w mieście, zatrudnienie na godziny prowadzące do jeszcze bardziej nieregularnego czasu pracy i nieregularnej pensji – towarzyszyły mi przez kolejne trzy lata życia w Szwajcarii. 

Zaczynałam od całkowitego zera, stosując zasadę learning by doing.

Szybko okazało się, że moim największym atutem była gościnność, którą miałam we krwi. Innych umiejętności niezbędnych do pracy w gastronomii nauczyłam się z biegiem czasu: bycia szybką i jednocześnie dokładną w przyrządzaniu, obsługiwaniu i sprzątaniu oraz przede wszystkim bycia wielozadaniową i otwartą na innych ludzi, a to wszystko przy ogromnym zmęczeniu, jakie serwowały nadgodziny i nie raz sześć, bądź nawet siedem dni pracy pod rząd w trybie zmianowym. 

W trakcie mojej trzyletniej kariery w gastronomii zmieniałam miejsce zatrudnienia cztery razy i zaliczyłam dwa krótkie okresy bezrobocia. W jednej pracy awansowałam na kierowniczkę zmiany i nie raz słyszałam komentarze, że mogłabym być kierowniczką całej kawiarni albo przynajmniej jej zastępczynią. W innej odczułam na własnej skórze, jak to jest, gdy dla przełożonych liczy się wszystko, ale nie pracownik i zostałam zwolniona bez okresu wypowiedzenia, do dziś nie wiedząc dlaczego.

W zuryskiej gastronomii najbardziej fascynował mnie cały świat.

Zatrudniali się tam ludzie z każdego możliwego krańca Ziemi, a tu i ówdzie znalazł się nawet rodowity Szwajcar czy Niemiec. Obcokrajowcy w gastronomii to nierzadko osoby z niesamowitą przeszłością: muzyk jazzowy z Republiki Południowej Afryki, nauczyciel historii z Iraku, wykształcony śpiewak operowy, artysta streetartowy. Nie mówiąc już o klientach, z którymi miałam styczność: muzycy, filozofowie, ludzie sztuki, tajemniczy samotnicy zamknięci w sobie, do których sama układałam ich życiowe historie i ci, którzy nagle otwierali się przede mną, jak przed najlepszą przyjaciółką.

Zdarzało się, że nieraz w pracy wybornie się bawiłam. Tak jak wtedy, gdy w pewnej szanującej się zuryskiej kawiarni udało nam się z koleżankami pod nieobecność szefów włączyć na cały regulator latynoskie przeboje i tańcząc do nich, obsługiwać gości. Albo wtedy, gdy o 8 rano w poniedziałek pewien przedsiębiorca z Anglii dał mi napiwek o wartości 50 franków (około 200zł) za to, że z uśmiechem wykonuję „tak niewdzięczną pracę”.

W tym wszystkim nie zabrakło jednak czarnych charakterów: współpracowników chorobliwie czerpiących przyjemność z testowania granic, zarzucania innych swoimi prywatnymi problemami, narzekania na wszystko dookoła i zabierania całej przestrzeni swoją osobą. Nie zabrakło wybuchających złością o byle co szefów i życzliwych koleżanek, szukających mi chłopaków pośród klientów, choć o nic nie prosiłam. I tak, choć można powiedzieć, że takie osobistości znajdą się w każdym miejscu pracy, niezależnie od branży, to jednak muszę przyznać, że na tle innych sektorów zawodowych, w których dotychczas dane było mi pracować, te trzy lata wręcz obfitowały w typy spod ciemnej gwiazdy.

W czasie mojej „kariery” przez gastronomię przewinęło się tyle różnorakich i odmiennych ode mnie ludzi, że mam wrażenie, że był tam każdy i wszystko.

Pomiędzy opróżnianiem zmywarki, a serwowaniem podwójnego espresso byłam świadkiem niesamowitych zachowań i doświadczyłam wiele na własnej skórze, która być może i powinna, ale jednak nie zrobiła się od tego wszystkiego grubsza. Wcześniej zawodowo byłam w kręgach ludzi, którzy reprezentowali podobne wartości i podejście do życia co ja. Jak bardzo przez te trzy lata wyszłam poza sferę komfortu? Nie wiem dokładnie, ale myślę, że może co najmniej tak, jak stąd do księżyca.

Paradoksalnie moja przygoda w gastro okazała się być kolejnym ważnym krokiem na drodze do lepszego poznania samej siebie. Po trzech latach cieszę się, że udało mi się uwolnić od tego świata i znaleźć zatrudnienie w stabilniejszej branży. A na co mi to wszystko było? Choć oszczędności z tego niewiele, to jednak co przeżyłam, to moje. Niczego nie żałuję, ale mam nadzieję, że już „nigdy więcej”. No i potrafię perfekcyjnie spienić mleko do cappuccino i narysować symetryczne serduszko. Kto powiedział, że z taką umiejętnością nie podbiję kiedyś świata?

Karolina Duszka

5 5 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze