Wczesnym rankiem budzi mnie bicie dzwonów.
Donośny dźwięk niesie się między budynkami, przebija przez szczelne okna i dociera do moich uszu. Od trzech i pół roku mieszkam w Szwajcarii, a wciąż nie udało mi się rozwikłać tego algorytmu. Wszystkie dzwony biją, panie Janie, o każdej porze dnia. Ba, nawet o niepełnej godzinie, bim bam bom. I tak pod tym względem mam szczęście, bo mieszkam w centrum miasta, gdzie dzwony odzywają się jakby rzadziej. Pamiętam za to mój pierwszy rok w Szwajcarii, który spędziłam w Wallisellen pod Zurychem. Dźwięki kościelnej dzwonnicy były tam nieodłącznym elementem muzycznego krajobrazu miasteczka.
Przed wyjściem do pracy zdążę jeszcze zrobić pranie. Oczywiście przy odrobinie szczęścia. Jak w większości zuryskich budynków, tak i w tym, w którym mieszkam, pralka mieści się w piwnicy i dzielą się nią wszyscy lokatorzy. Mogłabym jeszcze dodać, że każdy zobowiązany jest wpisać się w grafik, co sprawia, że dzień prania na dane mieszkanie wypada średnio co dwa tygodnie. Ale nie dodam, bo w budynku, w którym mieszkam nie ma grafiku. Pranie można zatem robić codziennie, jeśli tylko pralka jest wolna. Wychodzę z mieszkania bez klucza. Prawdopodobieństwo, że w czasie mojej nieobecności, ktoś zainteresuje się wejściem do środka, jest znikome. Tu każdy zajęty jest własnymi sprawami. Niechcący potykam się o karton po wielkiej pizzy, leżący pod ścianą od strony drzwi sąsiadów. Ci dopiero są zajęci! Minionej nocy znowu balowali, bez poszanowania ciszy nocnej, standardowo obowiązującej od godziny 22. Przypominają mi się słowa mojej znajomej, która przed wyjazdem ostrzegała mnie, że podobno w Szwajcarii w nocy nie wolno spuszczać wody w toalecie, żeby czasem nie zagłuszyć ciszy nocnej sąsiadom.
Ruszam do pracy. Tym razem wychodząc, zamykam drzwi na klucz. Mieszkam w WG, czyli w Wohngemeinschaft. Dzielenie mieszkania z jedną, bądź wieloma osobami to całkiem popularne zjawisko. Ja i mój szwajcarski współlokator nie jesteśmy parą, ale świetnie się dogadujemy i bez problemu dzielimy między sobą wspólną przestrzeń: łazienkę, kuchnię z widokiem na Prime Tower – najwyższy budynek w Zurychu i salon z balkonem, z którego widać Uetliberg – charakterystyczne wzniesienie, które stanowi popularny punkt widokowy miasta.
Nasze WG znajduje się na czwartym piętrze. Schodzę na dół, mijając tuż przy drzwiach wyjściowych wielką paczkę z Zalando, zaadresowaną na sąsiadkę z drugiego piętra. W ten sposób kurier zostawił ją do odbioru. Drzwi wyjściowe są otwarte na oścież i każdy przypadkowy przechodzień zaglądając do środka budynku, mija wzrokiem przesyłkę. Ta czeka jednak nienaruszona na swoją adresatkę. Przecież jej nazwisko widnieje na kartonie, logiczne jest więc, do kogo należy paczka i nikt sobie jej ot tak nie przywłaszczy. Co innego ten stos książek z napisem GRATIS, na który natrafiam zaraz za rogiem. Mieszkańcy Zurychu często pozbywają się niepotrzebnych przedmiotów, wystawiając je na ulicę. Błyskawicznie przeglądam książki, żeby jeszcze móc zdążyć na tramwaj i wybieram sobie jedną z nich na wieczorną lekturę.
Do pracy mam niedaleko, raptem trzy przystanki od mojego miejsca zamieszkania. Mało kto jednak ma tak blisko.
Wielu Szwajcarów musi dojeżdżać do pracy pociągiem. Na wiosnę miasto zapełnia się rowerzystami i… poważnymi panami w garniturach, przemierzającymi ulice na hulajnodze. Takie widoki często można spotkać w okolicach zuryskiego Paradeplatz – placu w centrum miasta, przy którym mieszczą się siedziby największych szwajcarskich banków. Jeszcze rok temu, gdy pracowałam w centrum, codziennie w drodze do pracy mijał mnie widok na Zürichsee – Jezioro Zuryskie, zza którego przy korzystnej pogodzie wyłaniały się szczyty ośnieżonych Alp.
Tramwaj, którym zmierzam do pracy, zapełniony jest ludźmi różnych narodowości. Część pasażerów czyta darmową gazetę „20 Minuten”, dostępną na ulicach i w pojazdach transportu miejskiego. Większość wpatrzona jest jednak w ekrany telefonów. Zazwyczaj panuje cisza, a jeśli słychać jakąś rozmowę, najczęściej jest ona prowadzona w dialekcie szwajcarskim. Wysiadając z tramwaju, mrużę oczy i osłaniam je delikatnie dłonią. W Szwajcarii słońce wciąż jest dla mnie zbyt intensywne, jednak nie narzekam, bo jest go znacznie więcej niż w Polsce. Zdarza się, że jeszcze w listopadzie można cieszyć się tu bezchmurnym niebem, a nawet i w styczniu trafiają się w pełni słoneczne dni.
Nie jestem weteranem emigracji w Szwajcarii, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do mojego zuryskiego życia: do dzwonów i pralki w piwnicy, do książek, które zabieram z chodnika, do tego, że każdy zajęty jest tu swoimi sprawami, do mocnego słońca i… powietrza, które nawet jak na standardy miejskie, jest w Zurychu czyste i klarowne.
Karolina Duszka
Marzy mi się odwiedzić to miejsce, musi być magiczne i urokliwe.
Niech marzenie się spełni 🙂 Myślę, że na turystach Zurych robi wrażenie i na pewno warto.
Drogie miejsce podobnie jak Norwegia na turystykę. Cyba że się ma rodzinę lub znajomych, u których można się zatrzymać 🙂
Też mieszkam w Zurychu, a dojadz trzy przystanki to szczęście ja dojeżdeżam tramwajem i autobusem, w sumie 40 minut a moi szwajcarscy koledzy spod miasta
[…] z nią rozmawiał. W głowie pojawiło mi się więc inne rozwiązanie. Byłam w tym czasie poza Szwajcarią, ale poprosiłam Judith, aby poszła do Rafaeli do domu i sprawdziła, czy nie dzieje się jej […]
[…] siostrę, która właśnie na rzecz studiów rezygnowała z pracy w jednej z kawiarni w centrum Zurychu. “Wyślij mi swoje cv, przekażę je siostrze, a ona poda dalej” – zaproponowała. Po […]