Felietony

We wrześniu skończyłam 43 lata. W chwilę po wyjściu gościń z mojej imprezy urodzinowej zasiadłam na kanapie, podkręciłam muzykę i zajęłam się myślą, która mnie dopadła “nie wiadomo skąd”: przecież dwadzieścia pięć lat temu marzyłam o zupełnie innym życiu! Co się stało w międzyczasie? Jakim cudem te marzenia rozpłynęły się w codzienności i to tak skutecznie, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz o nich wspominałam? 

Czas po czterdziestce jest dla mnie trudny – zupełnie, jakby życie wcześniej mnie rozpieszczało. Tym niemniej od trzech lat mam perimenopauzę z coraz silniejszymi objawami. W ciągu ostatnich dwóch lat zmarł mi kociak, kotka zaczęła chorować, mój partner złamał kość ramienną i przeszedł skomplikowaną operację, teściowa przeszła chemioterapię, a ja odbyłam niezliczone wizyty u ludzkich i kocich lekarzy. Czy wam też mówili, że dorosłość będzie taka fajna?

Don’t get me wrong – mam cudowne życie, a ilość trudności, z jakimi się zmagam, pewnie zaledwie niewiele przekracza średnią statystyczną. Mimo wszystko nie pamiętam, żebym w młodości marzyła o mieszkaniu w Andaluzji, posiadaniu cudownej rudej kotki i wspaniałego partnera, ani o byciu jurorką na festiwalach filmowych w Hiszpanii. Gdyby na to spojrzeć z tej strony, to przecież wszystko jest w porządku. Tymczasem siedzę na kanapie i zastanawiam się, co mam zrobić z tą zadziorną nastolatką, która spogląda na mnie hardo i pyta: “A gdzie śpiewanie? A nagrody literackie? Bale, rauty i fiesty? Dlaczego chodzisz spać o północy? Przecież miałaś imprezować co noc, w blasku splendoru i strugach szampana!”. 

Tak, miałam wielkie marzenia, a świat, rodzina, szkoła czy ogólnie pojęte społeczeństwo nie przygotowało mnie na rzeczywistość. W latach dziewięćdziesiątych, w których dorastałam, w pierwszej dekadzie transformacji panowało przekonanie, że moje pokolenie zdobędzie wszystko, podbije świat. Wierzyliśmy w to, ja wierzyłam. Młodość, talent i odwaga miały mi otworzyć każde drzwi. Miałam się bawić i zdobywać nagrody. Potem się okazało, że kiedy skończyłam studia, Polska tonęła w przerażającym bezrobociu, a absolwenci uniwersytetów – o ile życie dało im taką szansę – szli na kasę do supermarketu. Mój talent i przebojowość pomogły uniknąć tego losu, ale ostatecznie i tak zostałam sprzedawczynią, a potem specjalistką od PR, a nie artystką. Tego epizodu pracy jako sprzedawczyni do dzisiaj się wstydzę, choć obiektywnie nie było w nim nic złego. On po prostu nie pasuje do życia, jakie sobie wymarzyłam. 

Dwadzieścia lat później jestem ogólnie szczęśliwą kobietą, tylko że nagle zastanawiam się, czyim życiem ja żyję. Bo ja go sobie nie wymyśliłam. Raczej, retrospektywnie patrząc, łapałam okazje, żeby zrobić coś, co w danym momencie było realne i w ten sposób, od jednej okazji, przez kolejną i jeszcze następną, trafiłam nad Atlantyk, choć nigdy nie miałam tego w planach. Za dnia rozkoszuję się chłodną bryzą znad oceanu, żeby potem, dosypując kotce karmę przed snem, zastanawiać się, kiedy zaczęłam być taka zmęczona, że zaczęłam chodzić spać regularnie, a przestałam cieszyć się życiem. Bo tego nie było w młodzieńczych planach.

Miało być pięknie, miałam teraz jeździć na targi książki na całym świecie, wykładać, przemawiać, wznosić toasty, a w międzyczasie pisać kolejną powieść. Miałam być w Australii albo na Filipinach. I wcale nie przeszkodziła mi w tym pandemia – przed nią również nie miałam takich szans. “Czynnik życie” po prostu przejął władanie nad codziennością.

Kiedyś marzyłam o wieczorach literackich, teraz marzę o spokoju. Wykładam, przemawiam, ale nie w salach uniwersytetu w Chicago, tylko na Zoomie. Po wykładzie nie idę do restauracji na kolację, a potem na koncert do klubu jazzowego, tylko sięgam po sałatę do lodówki i zastanawiam się, czy mam siłę obejrzeć film, czy lepiej jednak mecz snookera. Nie planuję kolejnej sceny powieści, zamiast tego martwię się o bliskich i ich życie. Nie umawiam się na kawę z Olgą Tokarczuk, tylko rezerwuję wizytę u weterynarza. A pisanie powieści, zaplanowane na lato, przełożyłam, bo zwyczajnie byłam wyczerpana opieką nad chorującymi bliskimi. Kiedy patrzę na ten bilans, to wychodzi słabo. Nic dziwnego, że raz na jakiś czas tęsknię za życiem, jakiego nie mam, a o którym kiedyś, dawno temu, marzyłam z intensywnością nastolatki, która była przekonana, że zdobędzie świat.

Zdaję sobie sprawę, że ta tęsknota to spadek po kulturowej wizji artystki, jaki dostałam w młodości. I że inne artystki, dokładnie tak samo jak ja, chodzą wcześnie spać, żeby rano wstać i ciężko pracować. Te bale i wykłady to raczej tak raz do roku, a na co dzień przewijanie dzieci, zakupy, pranie, trochę wyrwane z kieratu chwile na twórczość i po prostu zwykłe życie. Na szczęście, raz na kilka miesięcy ktoś przeprowadza ze mną wywiad albo muszę zaktualizować swój biogram i wtedy zawsze zaskakuje mnie pytanie: Kiedy zdążyłaś to wszystko osiągnąć? Uśmiecham się, bo nie zapomina się lat ciężkiej pracy. Ale za to zapomina się wszystkie spokojne wieczory i pracowite poranki, które są istotnym czynnikiem sukcesu. 


Wiem, że żyje we mnie młodzieńcze marzenie o artystycznych szaleństwach – przede wszystkim dlatego, że nigdy go nie spełniłam, zastępując je pracą, planowaniem, systematycznym działaniem i niezmierzonym milionem godzin spędzonych przed komputerem. Dlatego, kiedy po raz pierwszy od czasu pandemii umawiam się z przyjaciółkami na wspólny wyjazd na festiwal filmowy i rezerwuję prześliczny apartament z widokiem na ocean, uśmiecham się do siebie. “Tylko nie zapomnij kupić szampana” – podszeptuje moja młoda artystka. I już wiem, że ona zawsze będzie mi przypominać o niespełnionych szaleństwach. I że powinnam wreszcie trochę jej posłuchać.

Edyta Niewińska

4.1 8 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
2 lat temu

“Łapałam okazje, aby w danym momencie zrobic cos, co jest realne” – kurcze, jednym zdaniem podsumowalas cale moje zycie, od kariery, poprzez zwiazki az do rodziny. Ale wiesz co? Tak jest chyba lepiej i nie ma co patrzec w przeszlosc. Bo widze te niektore moje kolezanki, ktore caly czas zyly marzeniami, dla ktorych nigdy nic nie bylo wystarczajaco jak “z marzen” ktore sa po 50-siatce i czuja sie, jakby zycie im ucieklo przez palce, bo zbyt idealistycznie podchodzily do marzen. Swojej „zadziornej nastolatce” powiedz ze super, ze potrafila na zycie spojrzec realnie.

Maria
Maria
2 lat temu

Jak ja to dobrze rozumiem… Ale o tym żeby być artystką nigdy nie marzyłam. Występy, scena, wywiady, wieczory literackie? – dla mnie na to za późno Ale po czterdziestce jeszcze można chcieć realizować marzenia. Życzę powodzenia.