Rok 2020 radykalnie zmienił nasze poruszanie się po świecie. Wymagania wizowe stały się sprawą drugorzędną – teraz wpierw sprawdza się, jak wysoka jest zachorowalność na COVID-19 w danym kraju i jakie obostrzenia zostały w związku z tym wprowadzone. Na początku pandemii koronawirusa odradzano jakiekolwiek podróże za granicę. W praktyce jednak wiemy, że nie da się na dłuższą metę zabronić ludziom wyjazdów. Przecież mamy w innych krajach rodzinę, pracę, uczelnię lub różne inne zobowiązania. Większość państw jednak stosuje środki zapobiegawcze w postaci wymaganych szczepień, kwarantanny lub testów. I o tym ostatnim chciałabym wam dziś opowiedzieć.
Pewnego lipcowego dnia czekał mnie lot ze Stambułu do Warszawy. Druga dawka szczepienia była dopiero przede mną, więc musiałam wykonać test na obecność koronawirusa, abym mogła w ogóle wejść na pokład (uprzedzając pytania – tak, sprawdzili dokument podczas boardingu). W Turcji powszechnie przeprowadza się badanie metodą PCR, na którego wynik czeka się 24 godziny. Jak wyobrażałam sobie tę procedurę? Kupnem przez internet badania, wydrukowaniem lub ściągnięciem na telefon potwierdzenia, następnie oczekiwaniem, aż pielęgniarka w budce przypominającej kiosk włoży patyk głęboko do gardła i nosa, a na końcu pobraniem wyniku online. Nie wiem, jak sprawa wygląda w innych częściach Stambułu lub w pozostałych tureckich miastach. Jednakże to, co się działo wokół pobrania wymazu w szpitalu w Göztepe, w azjatyckiej części byłego Konstantynopolu jest dobrym przykładem na to, jak nie testować się na koronawirusa.
Dwa dni przed wylotem udałam się do wspomnianej kliniki. Dość szybko dotarło do mnie, że punkt, w którym zapisujesz się na test, jest w tym samym miejscu, co izba przyjęć dla osób chorych na COVID. O dziwo, żaden chorujący wtedy nie czekał na dostanie się na oddział. Przy biurku siedziało dwoje młodych, ubranych po cywilnemu ludzi. Spisali moje dane z paszportu i wypisali skierowanie na badanie oraz świstek do kasy, według którego miałam do zapłaty 170 lir. Wychodziło niewiele ponad 75 złotych – mając na uwadze to, że za PCR wykonany miesiąc wcześniej w polskim laboratorium przed lotem do Irlandii wydałam około 400 złotych, cena tureckiego testu wydawała się być bajecznie niska.
Następnym krokiem było udanie się do kasy i opłacenie usługi. To właśnie na szukaniu okienka poboru opłat spędziłam najwięcej czasu, ponieważ znajdowało się ono gdzieś wewnątrz szpitala. Zanim tam dotarłam, musiałam przejść przez oddział RTG, ginekologiczny i, nie pamiętam już, jaki jeszcze. Niemniej jednak, mijałam wszystkie osoby, które oczekiwały na nie-covidowe badania. A po dokonaniu opłaty musiałam pokonać tę samą drogę. Co, jeśli wtedy byłam zarażona, jeszcze o tym nie wiedząc? Co, jeśli któraś z tych osób chorowała?
Dokonawszy transakcji, nareszcie udałam się do budki, gdzie przemiła pielęgniarka za okienkiem delikatnie pobrała wymaz. Mogłam wkrótce jechać do domu! Nie otrzymawszy jednak żadnego kodu bądź linku do laboratorium na karteczce, zapytałam, w jaki sposób otrzymam wynik. Okazało się, że muszę podjechać do kliniki nazajutrz o tej samej godzinie. Ciekawi mnie, czy musiałabym robić to samo, gdyby rezultat był pozytywny? Zakładam, że pewnie zostałabym poinformowana telefonicznie. Jednakże, żaden SMS nie przyszedł do mnie przez cały dzień, stąd nie byłam pewna, czy mogę już odebrać wynik wymazu.
Kiedy następnego wieczora przyjechałam do szpitala, wydruk stwierdzający brak RNA koronawirusa już na mnie czekał. Odebrałam go dokładnie w tym samym miejscu, gdzie rejestrowałam się na badanie, czyli w izbie przyjęć dla osób zarażonych. W Warszawie i tak musiałam wykonać szybki test antygenowy, ponieważ badania wykonane poza Unią Europejską i strefą Schengen nie były wtedy w Polsce uznawane. Wynik, na szczęście, i tym razem okazał się negatywny, a przez kolejne dni nie odczuwałam żadnych objawów zakażenia.
Jednakże, podczas całej procedury związanej z testem, przynajmniej trzykrotnie ryzykowałam złapanie korony (lub potencjalne zarażenie innych) – dwa razy we wspomnianej izbie przyjęć oraz w drodze do okienka poboru opłat. Mimo, że nosiłam maskę, regularnie dezynfekowałam ręce i starałam się być jak najdalej od obcych ludzi.
A jak wygląda testowanie się na koronawirusa w miejscach, w których mieszkacie?
Ilona Güllü
[…] przypominała mi te w Disneylandzie. Potem mundurowi jednym okiem zetknęli na nasze paszporty covidowe i byłyśmy […]