EmigracjaFelietonyzachłyśnięcie
Do dzisiaj pamiętam dobrze ten dzień, pomimo że minęło siedemnaście lat od mojego pierwszego wyjazdu do Francji.

Wtedy zaraz po studiach wyjechałam na stypendium naukowe do Grenoble. Nawet mi się nie śniło, że ta kilkumiesięczna przygoda przerodzi się w tę emigracyjną i życiową, trwającą już od dwunastu lat. Była połowa października 2006 roku. W Warszawie wiał zimny, przeszywający wiatr, a ja siedziałam na moim wózku przed autobusem, który miał zaraz odjechać do Francji. Z przerażeniem obserwowałam liczbę moich bagaży.

O ile dobrze pamiętam, było ich w sumie dziewięć, w tym dwie, może trzy duże torby; pozostałe były mniejsze. Ogromnie dużo, myślałam, jak ja to wszystko ogarnę i jak z tym sobie poradzę. Nie byłam sama w tej podróży, to było pewne. Wybierałam się w nią jednak samodzielnie, będąc na wózku, na dziewięć miesięcy do kraju, którego jeszcze nie znałam i – umówmy się – ze znajomością języka raczej podstawową. Szalona, głupia, lekkomyślna? Prawdopodobnie, a może przede wszystkim kobieta ciekawa świata, marząca o Francji i o samodzielności.

Zaskoczenie? Tak, to uczucie towarzyszyło mi często w pierwszych tygodniach pobytu. 

Na początek: pogoda. W Polsce było przeszywające zimno, wiatr, a tutaj plus 16-18 stopni; mogłam spokojnie chodzić w krótkim rękawku. Jak się później dowiedziałam, nie zawsze jest tam taka pogoda o tej porze roku, ale wtedy było to całkiem przyjemne, choć zupełnie nienormalne. 

Otoczenie: gdzie się nie obejrzałam, tam wszędzie widziałam góry. Jakże prawdziwe było zdanie, które napisał Stendhal o Grenoble, miejscu gdzie się urodził:  Na końcu każdej ulicy, góra”. (Au bout de chaque rue, une montagne). 

Uderzyły mnie piękne widoki, które mogłam spokojnie podziwiać tym razem bez żadnego wysiłku i chodzenia, a raczej jeżdżenia po górach. Dodatkowo miasto okazało się w miarę płaskie i dobrze dostosowane do potrzeb ludzi na wózkach. Dotyczy to szczególnie transportu: autobusów i tramwajów. Te ostatnie są doskonale płaskie i przystosowane: podróże nimi do dzisiaj są prawdziwą przyjemnością. 

Pokój w akademiku: dosyć spory jak na jedną osobę i bardzo dobrze przystosowany. 

Pory posiłków, szczególnie pora obiadowa: godzina 12.00, kiedy nie miałam ochoty na jedzenie i nie byłam głodna. Kiedy jednak byłam głodna, np. około godziny 14.00-15.00, wszystkie restauracje studenckie – i nie tylko – były już pozamykane.

Język:

francuskiego uczyłam się w liceum. Po skończeniu szkoły mój poziom był jednak raczej kiepski. Potem po latach wróciłam do tego języka przed wyjazdem i uczyłam się go bardzo intensywnie. Z przerażeniem stwierdziłam, że po tygodniu załatwiania wszystkich spraw administracyjnych miałam wrażenie, że zużyłam wszystkie pokłady znajomości języka. Zadawałam sobie pytanie, jak sobie teraz dam radę?

Do tej pory pamiętam to uczucie niepewności, które mnie ogarniało, gdy w tramwaju próbowałam zrozumieć młodych ludzi rozmawiających między sobą i docierały do mnie tylko pojedyncze wyrazy.

Buziaki na przywitanie: tak, we Francji każdy się całuje z drugą osobą na dzień dobry bez względu na to, czy się znają, czy nie. Oczywiście, ostatnie lata z Covidem zmieniły te zwyczaje i sama nie wiem, czy to wróci na stałe czy też nie.

Internet: w tym czasie nie było go w akademiku w każdym pokoju, a potem, oczywiście, to się zmieniło. Wtedy jednak – pamiętam jak dziś – musiałam chodzić z komputerem do innego budynku, do małej sali informatycznej, gdzie wszyscy się gnieździli po to, żeby połączyć się z Internetem. 

Tych zaskoczeń i zadziwień było jeszcze wiele. Nie sposób wszystkich spamiętać i tu opisać. Dla mnie w tych zaskoczeniach i zadziwieniach tkwi cały urok poznawania innego kraju i kultury, która tym razem przecież nie jest tak daleka od tej, którą znałam. 

Do głowy przychodzi mi jedna historia, która dobrze pokazuje trudności językowe, z jakimi zmagałam się jako początkująca emigrantka. 

Pewnego dnia dowiedziałam się, że na uniwersytecie, na którym miałam zajęcia, są organizowane pływackie zajęcia sportowe dla niepełnosprawnych. Z chęcią się na nie zapisałam. Kiedy przyszłam na pierwszą lekcję, pierwszym zaskoczeniem dla mnie było to, że nauczycielka nie wchodzi z nami do basenu, a tylko pozostaje na brzegu i daje wskazówki. W razie problemu wysuwa tyczkę, żeby osoba tonąca mogła się jej złapać.

Bardzo mnie to zestresowało, ale pomyślałam sobie: Dobrze, raz kozie śmierć, w końcu nauczycielka nie pozwoli mi utonąć. Po kilku minutach znalazłam się pod wodą, a nauczycielka, oczywiście, mnie zaraz wyłowiła i po chwili zapytała mnie: Tu as bu la tasse? W wolnym tłumaczeniu znaczy to: Czy wypiłaś kubek? Zupełnie zdezorientowana tą sytuacją, nie mogłam za bardzo zrozumieć,  o co chodzi nauczycielce. Przecież tutaj nie ma żadnego kubka, myślałam i już się sama do siebie uśmiechałam. Po chwili domyśliłam się, że może chodzi o wodę. Patrzyłam jednak na nauczycielkę z zaciekawieniem, a ona, uśmiechając się z niemałym zażenowaniem, dodała: Pardon, tu as bu de l’eau? (Przepraszam, czy napiłaś się wody?).

I tak poznałam kolejne wyrażenie francuskie, kolejny idiom: boire la tasse, co znaczy zachłysnąć się wodą (np. na basenie).

Wtedy rzeczywiście zachłysnęłam się wodą; oczywiście, niegroźnie. O wiele poważniej „zachłysnęłam” się Francją, językiem i kulturą: konsekwencje odczuwam do dziś, ale to już inna historia.

Marta Sikorska-Mairet

http://martasikorska-mairet.com/

5 9 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze