Łzy na moich policzkach ścigały się kroplami deszczu spływającymi po szybie samolotowego okna. Wraz z zamknięciem drzwi przez stewardessę poczułam, że zamykam mój pięcioletni rozdział na Lazurowym Wybrzeżu. Opuszczałam moją ukochaną Niceę, moje szczęśliwe miejsce. Miejsce, gdzie słońce świeci przez ponad trzysta dni w roku, a na plażę chodzi się od kwietnia do października. Z walizką pełną cudownych wspomnień, fantastycznych znajomości, przepięknych widoków i nauczonych kilku nowych języków udałam się po raz kolejny w nieznane. Moim nowym kierunkiem była Zielona Wyspa, na której przez ponad trzysta dni w roku pada deszcz.
Na lotnisku w Dublinie czekał na mnie pracownik firmy relokacyjnej z kartką z moim imieniem i nazwiskiem. Poczułam się bardzo doceniona i ważna. W wieku 26 lat duża amerykańska firma zaproponowała mi pracę, zapłaciła za lot i zaoferowała darmowe zakwaterowanie przez miesiąc, w przeciągu którego musiałam znaleźć sobie własny pokój.
Po załadowaniu walizki kierowca zaproponował mi, że mogę usiąść z przodu. Więc kiedy stanęłam przy drzwiach, dowcipny szofer zapytał, czy na pewno chcę prowadzić. Chyba nawet nie wiedziałam, że w Irlandii obowiązuje ruch lewostronny.
W dzień przylotu do Irlandii miałam ze sobą 1070 euro – czyli niewiele oszczędności i ostatnią pensję z poprzedniej pracy w Nicei. Nie zastanawiałam się, czy to wystarczy na opłacenie kaucji i innych opłat. Nie przejmowałam się na zapas, co się stanie, gdy braknie pieniędzy. Nie wyliczyłam, ile mogę wydać tygodniowo. Wiedziałam, że będzie dobrze.
Dojechaliśmy do małego hoteliku położonego blisko Dun Laoghaire, gdzie miałam tymczasowe zakwaterowanie zorganizowane przez firmę. Właścicielka była przemiła i bardzo pomocna. Zaprowadziła mnie do przytulnego i czystego pokoju. Zostawiłam swoje rzeczy i udałam się do łazienki. Umywalka miała dwa krany – jeden z wrzątkiem, a drugi z lodowatą wodą. By umyć ręce, trzeba było dokonać wyboru, czy wolimy się poparzyć czy raczej orzeźwić.
Właścicielka wytłumaczyła, gdzie są sklepy, gdzie wyrobić PPS number czyli irlandzki odpowiednik numeru PESEL, pokazała drogę na dworzec, skąd następnego dnia miałam wziąć pociąg i gdzie wysiąść, aby udać się do pracy.
Po zostawieniu walizek w hotelu wybrałam się do centrum Dublina.
Spacerując po Grafton Street, płakałam. Nie znałam nikogo. Byłam sama jak palec a kontakt z bliskimi mógł odbywać się jedynie z kafejki internetowej. Dublin okazał się bardzo międzynarodowym miastem. Częściej słyszałam osoby mówiące w innych językach niż po angielsku. Kontynuowałam spacer do ulicy zwanej Temple Bar, pełnej restauracji i pubów. Mimo że emocje nie opuszczały, to czułam, że to jest moje miejsce. To właściwe dla mnie miejsce. Przeraźliwie zimne, wietrzne i szare, ale moje. Wiedziałam, że Dublin i ja to będzie to.
Aby się ogrzać weszłam do kawiarenki, w której cena gorącej czekolady po prostu mnie przeraziła. Cena obiadu w restauracji również. Szybko przekonałam się nie tylko, jak droga jest Irlandia, ale jak przeraźliwie zimna może być.
Potwierdziła to pierwsza noc w hotelu. Było bardzo zimno. Na szczęście w szafie było kilka kocy. Na poranny prysznic w łazience, w której panowała temperatura około 5 °C już się nie odważyłam.
Szybko dotarłam do mojej nowej pracy. Z lekka zdenerwowana szłam przez korytarz z nowym szefem. W firmie można było usłyszeć wszystkie europejskie języki. Okazało się, że będę pracować w ekipie z Francuzami i po francusku. Była już w niej sympatyczna Polka. Bardzo szybko zżyłam się ze wszystkimi. Zostałam bardzo ciepło przyjęta zarówno przez Francuzów, Niemców i Szwajcarów.
W firmie była siłownia, z której można było korzystać w czasie przerwy obiadowej lub zostać po pracy.
Piątek był dniem, kiedy wszyscy mówili o O’Sheas. Zaproponowano mi pójście w to tajemnicze miejsce zaraz po pracy. Okazało się, że chodzi o pub niedaleko firmy, w którym można było spotkać wiele ludzi z pracy. Tam poznałam mnóstwo nowych osób i od razu snuliśmy plany na wyjazd w okolice Dublina na weekend.
Po uzupełnieniu wszystkich danych w dziale kadr dostałam e-mail, że zrobiono mi przelew na konto pokrywający koszty podróży i dodatkowo dostałam 400€ wsparcia na przeprowadzkę. Zrozumiałam, że właściwe miejsce i właściwi ludzie docenią naszą prawdziwą wartość. We Francji, mimo że Polska była już w Unii Europejskiej, potrzebne było nam, Polakom, pozwolenie na pracę. Aby je uzyskać, pracodawca musiał udowodnić, że nie ma żadnego Francuza, który mógłby wykonywać tę pracę. Przyznam, że nie było to łatwe.
Irlandia natomiast otworzyła mi wspaniałą drogę zawodową, poznałam cudownych ludzi, a wiele z przyjaźni tam zawartych trwa do dzisiaj. Wybiłam się profesjonalnie i finansowo. A co miesiąc po opłaceniu pokoju, rachunków, zakupów, imprez i wyjazdów weekendowych na koncie zostawała połowa pensji.
Decyzja o wyjeździe z Nicei nie była przemyślana. Została podjęta bardzo szybko. Bez konsultacji z rodziną czy przyjaciółmi. Bez wypisywania plusów i minusów Nicei i Dublina. Po prostu spakowałam się i wyjechałam. Mimo to, była jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Dostałam więcej, niż mogłabym dostać na Lazurowym Wybrzeżu w tamtym czasie. Często czułam, iż Nicea sama do mnie mówi: „Pozwalam ci odejść. Więcej już ci tu nie mogę zaoferować. Świat jest taki piękny, odkrywaj go”.
Często dziwiło mnie, iż wiele moich znajomych stamtąd wyjeżdżało do Paryża, Londynu czy innych większych miast. Ja natomiast nie rozumiałam, jak można opuścić tak bajkowe miejsce. Trwało do do chwili, gdy sama zrozumiałam, że tkwię w pracy bez perspektyw, za najniższą krajową a ambicje obudziły się i zaczęły domagać się więcej.
Zamieniając piękną Niceę na Dublin, zrozumiałam, że słońce, plaża i palmy to nie wszystko. Trzeba mieć dobry zawód, który pozwoli się zabezpieczyć finansowo.
Praca, którą dostałam w Irlandii, pozwoliła mi rozwinąć się i pracować na emigracji w swoim zawodzie.
Bardzo ciekawy tekst