Jeszcze całkiem niedawno aparat wyciągało się z szuflady w wyjątkowe dni. Jedna fotografia z całą rodziną i tortem podczas urodzin, trzy z wypadu w górach. Musiało zebrać się wiele takich okazji, żeby zapełnić kliszę i w końcu zanieść ją do wywołania. Pamiętam ekscytację, kiedy na drugi dzień odbierałam zdjęcia. Punkt fotograficzny mieścił się dziesięć minut od mojego domu, ale nigdy nie wytrzymywałam z otwarciem koperty do powrotu. Przysiadywałam na murku obok i dokładnie przyglądałam się każdej z fotografii. W domu mama czekała już z albumem i długopisem. Porządkowała zdjęcia chronologicznie i każde opatrywała swoimi komentarzami, typu “Rybka nad morzem” albo “Brr.. co za deszcz!”. Potem wielokrotnie siadaliśmy razem i wspominaliśmy wspólnie.
Dzisiaj nie wywołuje już zdjęć. Odkąd pojawiła się cyfrowa fotografia wszystkie zrobione najpierw aparatem, później już telefonem, zdjęcia segregowałam jednak według dat i miejsc na komputerze. Potem był kolejny komputer, przenoszenie zdjęć, zapełnianie pamięci, kombinowanie z rozszerzaniem, i znów nowy komputer i… I któregoś już razu już mi się odechciało.
Teraz smartphone automatycznie zapisuje zdjęcia w chmurze a ja mam do nich dostęp na komputerze.
Wydaje się to dużym ułatwieniem i oszczędnością czasu, ale niestety zapisywane jest wszystko, czyli zdjęcie wizytówki ślusarza, którego numeru nie chciało mi się zapisać albo menu restauracji, które było za daleko i telefon posłużył za lornetkę. Ilekroć wchodzę do tego ogromnego albumu obiecuje sobie w końcu posprzątać, zachować jedno z dziesięciu ujęć tego samego miejsca, ale okazuje się to wcale nie takie proste.
Wybrać zdjęcie, na którym się ładnie uśmiecham czy to, na którym instagramowo stoje odwrócona do obiektywu i tylko włosy ładnie powiewają? A może lepsze będzie to, gdzie jestem z przyjaciółmi? Albo w ogóle bez ludzi? Zostają więc wszystkie. Za pół roku jestem w tym samym miejscu. Teraz zakwitły kwiaty, jest jeszcze ładniej, trzeba zrobić nowe zdjęcia. Słońce zresztą tak pięknie wyjątkowo dziś świeci… i dokładam kolejne ujęcia.
Ilość cykanych dziennie zdjęć bywa tak duża, że kiedy zdarzy mi się być gdzieś bez telefonu, mam wrażenie, że chwila się nie zapisała.
Kiedy siadamy do stołu, najpierw musi być zdjęcie, dopiero potem można wsadzić widelec w sałatkę. Zdjęcia robię już niemal machinalnie, dopiero potem analizując, czy rzeczywiście uchwyciło ono cokolwiek wartego zapamiętania. Kiedy nie ma telefonu w pobliżu mojej ręki, czuję się nieswojo, żal mi przepuszczonych potencjalnych momentów. Tak jakby brak fotografii poddawał w wątpliwość istnienie wspomnienia. A przecież i tak nie jestem w stanie wracać do nich wszystkich regularnie.
Czasem potrzebuję jedno zdjęcie, ale w tym gąszczu niemożliwe jest go znalezienie. Tysięcy pięknych zdjęć nikomu nigdy nie pokazałam i zapewne nie pokażę. Kto chciałby je wszystkie zobaczyć? Każdy ma swoje własne. I tak zaklęte w fotografiach wspomnienia wypełniają wirtualne chmury. Te też mają jednak swoje granice i zapełniają się szybciej, niż byśmy chcieli. Pora coś usunąć.