Felietonysłów

Słowa mnie zalewają. Duszą mnie. Przelewają się przez mózg, przez potylicę i kończą życie w gardle, dławiąc myśli i percepcję. Wciskają się w głowę, ciągle. Planuję obiad na jutro, a w mózgu dudni na całe gardło: burschikos. Burschikos. Bur-schi-kos! Nie przestaje. Gdy się już uwolnię, słyszę membaca, membaca, membaca. Wołam do mózgu, że wiem, pamiętam, nigdy nie zapomnę. Ale on na to nie zważa i podsuwa kolejny zwrot, kolejne słowa, cholera to znowu Skógarhlið. Już kiedyś tygodniami mnie męczyło to słowo. A kysz, idź sobie. Wiadomo, że tak to nie działa. 

Żyję z tymi słowami, które czasem łączą się w historię, ale najczęściej dryfują same w sobie. Obracam je na wszystkie strony, podziwiam piękno, wypowiadam sylaby i odszukuję zupełnie inne brzmienie niż dotychczas. A potem nagle przypominam sobie zapach skoszonej trawy, takiej co podeschła jeden dzień i w głowie stoi cała historia. O tym jak mam pięć lat i leżę w tej trawie, i czytam, i zrywam porzeczki i grabię. A w tle lato z radiem. I Europe odlicza do finału. Ta historia zjawia się i ucieka. 

Bo zaraz jest chlewik i spodnie ogrodniczki. Zielone. Babcia uszyła.

Opowiadam coś, idę tyłem, potykam się o garnek i przewracam się, wylewam zawartość naczynia. Starka siedzi. Patrzy. Coś goda, ale nie pamiętam co. W rękach przędza, grzybek do cerowania, obok krauza z nićmi. Na głowie koczek z cienkiego, cieniutkiego, siwego, siwiutkiego warkocza. Najduch mówi do mnie. Babcia nie krzyczy. Ciach. Historia się schowała. Bzyczy mucha. Druga. Trzecia. Jest cisza. Leżę w łóżku babci i dziadka. Pierzyna na boku, bo gorąco. Słychać przejeżdżające szosą samochody. Nie jest ich dużo. Nie to, co teraz. Co jakiś czas: wrrrrrr, łiiiit i już. Mucha brzęczy. Na toaletce niebieski tygielek. Pani Walewska. Już, już myślę, napiszę to, będzie okruch zatrzymany. Ale uleciał, odbiegł. W tle głowy dudnią słowa: wielka pani. 

Na środowisku, co każdy robił, co chciał, bo pani Kajzerek była taka łagodna. Sebuś tak do mnie powiedział. Bo się znowu mądrzyłam. Czytałam “Dzieci Kapitana Granta” i wypisywałam do zeszyciku skomplikowane słowa żeglarskie, a potem ich używałam. I nie chciałam mu dać Złotych myśli do wpisu. Było ciepło, klasa zalana słońcem, papużki kląskały. Gdy używam w myślach tego słowa, przypominam sobie, że ktoś tak mówił. Kląskać. Kląskać. Kląskać. Nie wiem, ale to słowo będzie mi towarzyszyć przez następnych kilka dni. I szczebiotka też, bo przecież dziadek tak mówił na Bogunię. Bogunia jest dorosła i już nie szczebioce, ale słowo zostało. Piękne, prawda? 

Chciałabym złączyć te słowa. Żyję obsesją, która dusi. Która wraca w każdej spokojnej chwili.

Zagłuszam ją. Słowami ją zagłuszam. Tłukę audiobooki, gdy słów jest za wiele. Tłukę, gdy panika ogarnia ciało. Tłukę, gdy historie duszą gardło. Nie wypuszczam ich. Nie domyślam. Płyną sobie w podświadomości, ale nie dokańczają się, nie wychodzą skądś. Siedzą tam i duszą mnie. Tak jak słowa. Tak bardzo duszą, że nie mogę mówić. Czuję je fizycznie. Tworzą wielką kulę słów, która osadza się w mojej tchawicy i mnie męczy.

Myślę, że mnie chce zabić. Kiedyś się nią zadławię. A może wreszcie ją wyrzygam? Wyrzygam tę książkę, która mnie próbuje zabić. Podstępem mnie dopada. Zabiera siły. Zabiera myśli. Wmawia, że dam radę. Ale mózg jest bardziej szczwany, bo on wie, że w życiu rady nie dam. Za głupia, za nijaka, za bylejaka. Co ty w ogóle sobie roisz, mówi. Z takich byle jakich kawałków chcesz powieść stworzyć? Gdzie plot, gdzie pointa, gdzie błyskotliwość. No właśnie gdzie? I po co. Masz coś do dodania do tego, co zostało napisane? Nie. To siedź cicho i się duś.

Anna Bittner

4.8 8 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze