Felietony

– Co za okropność! Komu to przeszkadzało, jak wcześniej było? – mówi Gaby, wysiadając z autobusu. Takie słowa w ustach zawsze sympatycznie uśmiechniętej dziewczyny brzmią dość dobitnie.

Po ulicach Edynburga jeżdżą brunatne piętrowe autobusy, w przeciwieństwie do londyńskich – czerwonych. Szkockie piętrusy są też mniejsze niż te ze stolicy Anglii. Do niedawna odróżniała je jeszcze jedna rzecz: miały tylko jedno i jedyne wejście do pojazdu. Pasażerowie używali go do wsiadania i wysiadania. Gdy autobus podjeżdżał, osoby na przystanku cierpliwie stały w równiutkiej kolejce, ustępując miejsca wysiadającym. Z kolei wysiadający zgodnie z panującym niepisanym zwyczajem uprzejmie dziękowali kierowcy za odbytą podróż. A ja czekając niecierpliwie na swoją kolej, przestępowałam z nogi na nogę. Przyzwyczajona do wielkomiejskiego pędu (i jak zwykle spóźniona) traktowałam to jak karygodne marnotrawstwo czasu.

Tak było do niedawna. Nowe autobusy wielkie hybrydowe zakupione przez władze Edynburga mają już dwa wejścia. A raczej wejście i wyjście. Przednie drzwi obok kabiny kierowcy służą do wsiadania. Kierowca sprawdza bilety i przyjmuje płatności za przejazd. Z kolei osoby wysiadające używają drzwi środkowych, w dalszej części pojazdu. 

– Beznadzieja – narzeka Gaby. – Teraz wysiadając, nie ma jak się pożegnać, jak powiedzieć „dziękuję” kierowcy. To takie niemiłe. Teraz będzie jak w Londynie, anonimowo i bezdusznie.

Po cichu przyznaję jej rację. W życiu każdego emigranta przychodzi taki moment, że niektóre niedorzeczności stają się tak zinternalizowanymi elementami rzeczywistości, że trudno sobie wyobrazić życie bez nich. Absurdalne jedno wejście do autobusu powodujące opóźnienia i korki w godzinach szczytu stało się częścią codziennego rytuału, pewną swoistością edynburskiego mikrokosmosu. To tak jakby wchodząc w nowy związek uczymy się zwyczajów drugiej osoby, jej dziwactw i natręctw, aż pewnego dnia stają się dla nas zupełnie normalne, a nawet urocze. 

Takich małych uroczych absurdów, do których Szkoci są tak przyzwyczajeni, że ich nie zauważają, jest więcej.

Jak na przykład zabieranie dzieci do pubu. Nie, nie. Nie nastolatków. Tylko takich zupełnie malutkich od kilku miesięcy do kilku lat. Na początku to było dla mnie szokujące, teraz wydaje mi się zupełnie rozsądne. Sama też wielokrotnie umawiam się ze swoimi koleżankami w pubie, a one przychodzą z pociechami. 

Bo jakby się tak zastanowić, to sprzedawanie alkoholu nieletnim jest niezgodne z prawem, ale obecność dziecka, gdy rodzice chcą się napić piwa, sama w sobie przecież nie jest niczym karygodnym. Do sklepu dzieci przecież mogą wchodzić, a tam też jest alkohol. W wielu kawiarniach i restauracjach również można kupić i spożywać napoje z procentami, a obecność dzieci nikogo tam nie dziwi.

Należy tutaj wspomnieć, że pub w Szkocji jest zupełnie czymś innym niż to, co my, Polacy, lubimy określać tym mianem. To miejsce spotkań z przyjaciółmi, gdzie można oczywiście się napić, ale też zjeść, obejrzeć mecz, zagrać w rzutki, pośpiewać (Szkoci uwielbiają karaoke!). To wręcz takie małe centrum życia społecznego i kulturalnego, gdzie spotyka się okoliczna społeczność. Stąd też określenie „local pub”. To miejsce, gdzie pójdziesz na piwo po ciężkim dniu, na obiad, gdy nie chce ci się gotować, ale tam też umówisz się z sąsiadem, aby porozmawiać o naprawie dachu. 

To też po części wynika z natury Szkotów, którzy są towarzyscy, ale cenią sobie swoją prywatność.

Szkoci do swojego domu zapraszają tylko rodzinę i naprawdę bliskich przyjaciół. To też nie leży w ich naturze, żeby przesiadywać w domu. „Domówki” to prawdziwa rzadkość spotykana chyba tylko u studentów. Zwłaszcza że gdy na domowej imprezie skończy się alkohol i tak trzeba przenieść się do knajpy (w Szkocji alkohol w sklepie można kupić tylko w godzinach od 10 do 22, ale w pubie już nie ma takich ograniczeń).

Swoją drogą ciekawe jest to, że alkohol w Szkocji można kupić od 18. roku życia, jednak wszędzie w sklepach i barach są tabliczki informujące: „Jeśli wyglądasz na mniej niż 25 lat, możemy poprosić Cię o okazanie dowodu tożsamości”. To może być trochę mylące. A taki zabieg ma na celu uczulić sprzedawców na to, żeby pytali o dowód również osoby, które wyglądają bardzo dojrzale, na więcej niż 20 lat, a w rzeczywistości mogą jeszcze nie być pełnoletnie (ach ta dzisiejsza młodzież!). Pozornie absurd, ale ma to sens.

I na koniec jeszcze jedna ciekawostka: w niektórych lokalach dzieciom wolno przebywać na terenie pubu, ale nie mogą siedzieć przy barze. Czasami na podłodze jest namalowana gruba czerwona linia, której nieletni nie mogą przekraczać.

W moim „lokalnym” pubie nie ma takiej linii. Panuje ciepła, rodzinna atmosfera. Dzieci (a także psy – bo pub jest „dog-friendly”) kręcą się swobodnie po całym lokalu. A kilkuletnie córki właścicieli nawet za barem siedzą i zawzięcie rysują tęcze i jednorożce wśród powszechnego harmidru i brzęku szklanek. Pomagają też rodzicom w organizowaniu piątkowych quizów muzycznych, rozdając klientom karty do skreślania tytułów piosenek i kolorowe mazaki. 

Kiedyś żartobliwie zagadałam, czy dziewczynki dostają pensję za swoją „pracę”. – Chcemy spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Chcemy, żebyśmy byli obecni w ich życiu, a one w naszym. To jedyny sposób – uśmiechnęła się. A ja się już niczemu nie dziwię.

Magdalena Grzymkowska

5 3 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze