Doskonale pamiętam wczesne lata 90. Pamiętam ciepłe i przyjemne wakacje z wieczornymi burzami, które ochładzały powietrze i sprawiały, że pachniało nagrzanym asfaltem. Natomiast ten wykonany bez dodatku żwiru, topił się pod naporem damskich obcasów i podeszw butów, a my, osiedlowe dzieciaki, wciskaliśmy w niego znalezione kapsle z butelek i zakrętki. Topiliśmy w nim złapane muchy i odciskaliśmy kształty, które pozostawały w nim uwięzione przez cały rok, a może i dłużej. Ktoś powbijał z białych patyczków po lizakach: B+A=WNM lub K z 4a się nie myje. Śmialiśmy się z tego, a później szliśmy na wyprawę i bawić się w wojnę, najpierw jednak kradliśmy pełne kieszenie czereśni. Czas płynął poza nami.
Doskonale pamiętam tamten czas. Nie tylko ten nasz, dziecięcy, ale również czas epoki, który był wolniejszy i spokojniejszy od tego, który nastał aktualnie.
Był to czas, który upływał wolno na wieczornych grach w karty i w gry planszowe. Czas, w którym na nowy odcinek serialu czekało się cały tydzień. Czas, gdy liczba połączeń i SMS-ów była limitowana. I chociaż nie mogliśmy się z sobą łatwo kontaktować, bo telefony były podpięte do kabli, to byliśmy bliżej.
Wszystko było mniejsze: domy, mieszkania, samochody, lodówki, garderoby. Mniejsze były też dystanse, jakie pokonywaliśmy. Wszystko było mniejsze, ale było też znajome, oswojone i przede wszystkim blisko. Bliskość i brak anonimowości były naturalnym stanem, który dawał nam poczucie bezpieczeństwa i kontroli. Nasze życia toczyły się według czasu, który zataczał odwieczne koła wyznaczone przez naturę i tradycję.
Wchodziliśmy jako społeczeństwo w nowe tysiąclecie z poczuciem ufności i z optymizmem.
Nowo nabyta wolność Polski i to, co uważaliśmy za koniec zimnej wojny, były jak trampolina, dzięki której wszystko stało się możliwe. Ten optymizm i wiara w przyszłość zaprowadziły nas do NATO, do Unii Europejskiej, dawały nam siłę, by być ludźmi otwartymi na innych. Ta otwartość była wszędzie: w szkołach, w społeczeństwie, w kościołach. Ta otwartość i optymizm pozwalały nam odpowiadać na problemy takie jak AIDS czy głód w Afryce działaniami, które przyczyniły się do realnych i pozytywnych zmian na świecie.
Tamten świat miał swoje autorytety, które dawały pewność i pokazywały, że możemy wpływać i zmieniać otaczającą nas rzeczywistość, których słowa i działania nadawały sens naszej cywilizacji.
Nowe tysiąclecie wkroczyło w nasze życia z zawrotnym tempem. Czas przyspieszył. Gry planszowe zostały zastąpione grami komputerowymi. Serialowe odcinki wypuszczane są wszystkie razem, tak abyśmy przykuci do ekranu mogli zapomnieć, że istnieje czas. Internet połączył nas z całym światem, a oddalił od tego bliskiego, na wyciągnięcie ręki. Staliśmy się anonimowi, podpięci do smartfonów.
Wszystko stało się duże, zbyt duże: nasze domy i samochody, nasze lodówki i zamrażalniki, garderoby i dystanse, jakie pokonujemy. Oddalamy się jedni od drugich jak galaktyki w rozciągającym się wszechświecie. Wszystko przyspieszyło. A my w tym obłędzie, zanurzeni niczym w wielkim, obcym oceanie straciliśmy bezpieczeństwo, poczucie bliskości i otwartość. Staliśmy się podejrzliwi względem wszystkiego i wszystkich. Nasz optymizm dający nam wolę działania został zastąpiony katastrofizmem wyzwalającym bierność.
Autorytety poprzedniej epoki, takie jak Matka Teresa, Michael Jackson, Jan Paweł II czy księżniczka Diana zostały strącone z piedestałów.
Odebraliśmy im prawo do niejednoznaczności, obdarliśmy je z ludzkości. W zerojedynkowym świecie, w którym trzeba wybrać stronę, wpisać się w określoną ramę, tolerujemy skomplikowane postaci jedynie w serialach, wymagając od autorytetów nadludzkiej płaskości. I brakuje nam takich bohaterów, którzy mogliby spełnić te nierealne oczekiwania i poprowadzić nas i świat do przodu, w dobrym kierunku.
Zamykamy się każdy w swojej bańce, wykluczając różnych od siebie ludzi ze względu na poglądy, na zajęcia, na kolor skóry czy po prostu takich, którzy inaczej wychowują swoje dzieci niż my.
Zamykamy się na świat i na innych w przeświadczeniu, że tylko moje jest prawdziwe. Zabiliśmy otwartość, empatię i zrozumienie dla drugiego człowieka. Nie jesteśmy zdolni na kompromisy, nawet w ramach naszych własnych rodzin. Zagrzebujemy szansę na pokój na świecie i koniec wojny w Ukrainie, ponieważ nie chcemy słyszeć drugiej strony.
Dosłownie wyłączamy ich media, telewizje, konta w mediach społecznościowych, ponieważ chcemy zostać w naszej bańce i słuchać tylko naszej własnej prawdy. Akceptujemy przemoc większości, dehumanizację innych ludzi tylko dlatego, że uważamy, że to my jesteśmy po właściwej stronie. Właściwej w wojnie, w stylu odżywiania się, w tym jak należy trzymać dziecko.
Coraz bardziej dający się we znaki kryzys klimatyczny, który spowodowaliśmy, jedynie utwierdza nas w naszym katastroficznym nastawieniu i bierności. Patrzymy jak odurzeni na coraz wyższe temperatury, na szalejące pożary, na umierających ludzi w Indiach i Pakistanie, jakby nie było już wyjścia i ratunku.
Problemem nie jest to, co nas spotyka, ale to jak na to reagujemy.
Potrzebujemy dzisiaj najmocniej i najbardziej w całej naszej historii optymizmu i otwartości na drugiego człowieka. Tylko one potrafią wyzwolić w nas moc i ochotę działania. Tylko one dają nam siłę, pewność siebie i na tyle wystarczającego poczucia bezpieczeństwa, że potrafimy spojrzeć innym w oczy i wyciągnąć rękę na znak pokoju.
Tamtego świata już nie ma. To czy nadejdzie koniec tego, zależy tylko od nas samych.