Felietony

Bum! Buchnęłam całym ciałem o lód. Boli.

Wstaję z uśmiechem i mówię przestraszonej pięcioletniej córce: ale rymsnęłam, co? I uśmiecham się do niej. Ona też się nieśmiało uśmiecha i zaczyna znów normalnie oddychać. Widzisz, kochanie, dorośli też się czasem wywracają. Nas też boli. I co wtedy robimy? Ona już wie: wstajemy, otrzepujemy się i próbujemy znów!

To najważniejsza lekcja; sama jazda na łyżwach jest absolutnie drugorzędna, choć też cenna. Nie tylko dlatego, że to dobry sport, ale przede wszystkim dlatego, że chyba każde dziecko po dwóch godzinach na lodzie ma dobry apetyt i zdrowy, głęboki sen. To właśnie dlatego idziemy na lodowisko, na kort badmintonowy, na boisko do piłki nożnej, na basen, w góry, na rower. Patrzę na rodziców, którzy równie ofiarnie przyprowadzają dzieci do rozmaitych obiektów sportowych, ale sami siedzą lub stoją obok. Pilnują, żeby dziecko zażyło sportu, ale sami się nie angażują. I o ile rozumiem, że część z nich na przykład nie potrafi i boi się zrobić sobie krzywdę albo ma problemy zdrowotne, o tyle ciężko mi pojąć, skąd się biorą rodzice, którzy po prostu nie chcą tego czasu spędzić z dzieckiem i wolą się bawić telefonem (tych jest najwięcej).

Wracam myślami do mojego dzieciństwa i młodości i przypominam sobie, jakie sporty uprawiałam.

Na początku był rower. Co weekend tata lub/i wujek zabierał mnie i kuzyna do parku, żebyśmy się mogli wyszaleć. Dorośli siedzieli na ławce, my ścigaliśmy się i zjeżdżaliśmy na wariata z górek – im wyższa górka, tym lepsza zabawa. W tym samym gronie – deskorolka. Matko, jakie miałam poobijane kolana. 

Każdej zimy – narty. Jeździłam na obozy narciarskie, bez rodziców, za to ze wspaniałymi trenerami, którzy uczyli mnie nie tylko, jak zjeżdżać, ale przede wszystkim – jak być bezpieczną na stoku. Cudowne ferie. Jeśli nie narty – to łyżwy, z tatą marznącym na trybunach.

Każdego lata jezioro lub morze i pływanie, pływanie do utraty tchu, tak dużo pływania, że się potem spało na molo. 

Ping-pong z tatą. To dzięki niemu nauczyłam się grać tak dobrze, że gdy przyjechałam do Chin, zdarzyło mi się nawet wygrać turniej pingpongowy na uniwersytecie.

Kilka lat tenis. Uwielbiałam tenis.

Dużo biegania i sprytu. To dzięki niemu nauczyłam się używać soczewek kontaktowych (bieganie w okularach to porażka). Gdyby mi nie pękł nadgarstek, grałabym dalej. Dziś pozostaje mi uczestnictwo bierne – jakież to emocje, gdy oglądam z mężem Wimbledon!

Kajaki. Spływ kajakowy z bratem i przyjaciółką – cudne wspomnienie; nie tylko dlatego, że dałam radę wiosłowaniu, ale przede wszystkim dlatego, że nauczyłam się rozbijać namiot i jeść, co dają.

Spacery po górach – znów z bratem, a potem z tatą. Góry polskie, góry tajwańskie, góry chińskie. Kocham góry, a zmęczenie po pięknym szlaku to jedno z najwspanialszych zmęczeń świata.

Siatkówka i tańce z przyjaciółmi. Cały semestr studenckiego życia wyznaczany rytmem meczów, a potem tańców do białego rana. Może i nie nauczyłam się wiele, ale za to byłam w świetnej formie.

Badminton. Sport miłości – bo uprawiam go wspólnie z mężem. Moja największa miłość (zaraz po mężu i córce). Sport wymagający refleksu, precyzji, kondycji i zaangażowania nieprawdopodobnie dużej ilości mięśni. 

Rower – to już nie sport, a styl życia i mój podstawowy środek transportu. Męża też przekonałam.

Uśmiecham się w myślach do taty, który tak dobrze zadbał o to, żebym kochała sport. I uśmiecham się do córki, którą też tej miłości uczę. Póki zdrowia starczy, póty będziemy się razem pocić, przewracać, męczyć, narzekać, że już nigdy więcej… I wstawać, zaczynać od nowa, cieszyć każdą chwilą. Wspólną chwilą.

Natalia Brede

5 3 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] czysty relaks. Każda z nas robi, co może, a wygrana lub przegrana obchodzą nas mniej niż sam sport. Wiele się przy tobie uczę, choć nie strzępisz języka po próżnicy. I nawet jeśli nie uda mi […]