Uwielbiam grać w badmintona. Choć zaczynałam, jak pewnie większość z nas, od odbijania plastikowej lotki na zielonej trawce, to od wielu lat gram sensowną rakietą z naciągiem, o którym mam jakieś pojęcie, w profesjonalnym obuwiu (bo inne zaraz by się rozleciało), na zadaszonych kortach, prawdziwymi lotkami z gęsich piór. Nie jestem w tym dobra. Ba, nie jestem nawet niezła. Co najwyżej mam jakieś pojęcie i od biedy daję radę. Kiedyś grałam głównie ze znajomymi, którzy byli mniej więcej na moim poziomie, albo z takimi, których to właśnie ja zaraziłam pasją, więc byli jeszcze bardziej mizerni.
Jakiś rok temu dojrzałam jednak do tego, by dołączyć do grupy znajomych mojego męża, z którym zresztą dzielę badmintonową pasję. Oj, z nimi już nie jest tak łatwo. Po pierwsze – na nich trzeba poświęcić więcej czasu. Gramy trzy razy w tygodniu, po minimum dwie godziny za jednym zamachem. Wszyscy mają pojęcie o tym, co robią, niektórzy pobierają lekcje z instruktorami; mamy też na stanie jednego autentycznego trenera. Po tych dwóch godzinach badmintona wracam (na rowerze!) do domu kompletnie wykończona. Biorę prysznic i mam ochotę umrzeć. Zresztą umrzeć mam też ochotę wielokrotnie w trakcie samej gry. Dochodzę do kresu własnych możliwości, przekraczam je i cierpię. A przecież endorfiny sprawiają, że z tygodnia na tydzień jestem od badmintona bardziej uzależniona i wielkim smutkiem reaguję na przymusowe przerwy w grze.
Teraz radzę już sobie całkiem nieźle, ale na samym początku gra z ludźmi, którzy ewidentnie byli ode mnie lepsi, bywała stresująca. Oczywiście, generalnie byli dla mnie mili – w końcu każdy przeszedł tę samą drogę – ale widać było te miny pełne zawodu, gdy znów coś sknociłam, a po każdym meczu dostawałam garść uwag, jak grać lepiej. Oczywiście, były bardzo przydatne. To znaczy byłyby, gdybym była w stanie wprowadzić je w życie. No ale to nie było takie proste.
Nigdy nie uczyłam się gry w badmintona – po prostu opanowałam podstawy w trakcie gry.
Nie mam pojęcia o właściwym sposobie trzymania rakiety, krokach, postawie. Z obserwacji można się trochę nauczyć, ale nie wszystkiego! Więc gdy słyszę dobrą radę i nawet jeśli uda mi się ją zapamiętać, w ferworze walki… pardon, gry – oczywiście o wszystkim zapominam. No dobra, może nie o wszystkim. Przecież powoli zaczęłam piąć się w górę w naszym prywatnym rankingu. Teraz nie obawiam się już wyzwać na pojedynek… tfu, mecz! żadnej z naszych koleżanek. Czasem wygrywam nawet z niektórymi facetami.
Co innego debel. Tu nie trzeba tylko szybkości, praktyki i inteligencji, ale również umiejętności współpracy oraz znajomości reguł gry podwójnej. A z tym ostatnim u mnie kiepsko. Dlatego wciąż słyszałam „powinnaś była podbiec”, „powinnaś była zostawić to mnie”, „powinnaś była się wycofać”, „powinnaś była ściąć”, a mnie głowa pękała. Była tylko jedna współgraczka, która nigdy nie zwracała mi uwagi, wychodząc z założenia, słusznego zresztą, że po pierwsze robię, co mogę i co umiem, a po drugie że z czasem się przecież nauczę. Zawsze z uśmiechem korygowała moje potknięcia, po prostu dobiegając do tych lotek, do których ja nie potrafiłam lub nie mogłam dobiec.
Razu pewnego schodząc z kortu, podziękowałam jej serdecznie za grę, dodając: gra z tobą to czysta przyjemność, czysty relaks. Każda z nas robi, co może, a wygrana lub przegrana obchodzą nas mniej niż sam sport. Wiele się przy tobie uczę, choć nie strzępisz języka po próżnicy. I nawet jeśli nie uda mi się grać lepiej, to z tobą mogę grać po prostu zawsze i zawsze będzie to tak samo przyjemne, bo nie masz do mnie pretensji, że wszystko robię nie tak.
Traf chciał, że trener podsłuchiwał.
I zaczął mi robić wykład, że przecież powinnam dążyć do tego, żeby grać coraz lepiej, a nie cały czas tkwić w swoich nawyczkach i popełniać wciąż te same błędy. Że przecież po to tu wszyscy przychodzimy, żeby się uczyć od siebie nawzajem i ulepszać technikę. Że tak w ogóle to byłoby najlepiej, gdybym zaczęła brać lekcje, bo dzięki temu wreszcie grałabym jak należy, a nie chaotycznie. Palnął taką mówkę, że aż mi w pięty poszło… A potem wyszło dziurkami w nosie.
To wszystko prawda: mogłabym być lepsza. Mogłabym się nauczyć więcej. Mogłabym dążyć do perfekcji. Tylko czy ja tego chcę? Czy to jest mi potrzebne? I czy w ogóle mam na to czas? Poświęcam na badminton ładnych kilkanaście godzin tygodniowo, jeśli liczyć z dojazdem i obowiązkowym prysznicem, a czasem nawet drzemką po. A przecież nie jest to moja jedyna pasja. Piszę blogi, dbam o dwujęzyczne wychowanie córki, zajmuję się domem, sporo czytam, gotuję…
Moimi wielkimi pasjami jest tłumaczenie chińskiego, tradycyjna chińska ceremonia herbaciana, ale też błądzenie po kunmińskich uliczkach, zwiedzanie i czytanie o historii tych miejsc. Po chińsku, bo chiński to przecież moja kolejna wielka pasja. A przecież jeszcze lubię pływanie, robię ćwiczenia na kręgosłup, śpiewam i gram na pianinie. Słuchać muzyki też lubię nie podczas zmywania, a w wolnym czasie. Którego nie mam, bo doba ma niestety tylko dwadzieścia cztery godziny, a ja w dodatku bardzo, ale to bardzo lubię spać i staram się spać właśnie tyle, ile organizm potrzebuje.
Z czego powinnam zrezygnować na rzecz poświęcenia czasu na naukę badmintona?
I czy naprawdę tego potrzebuję? Mistrzynią olimpijską już nie zostanę. Wokalistką jazzową też nie, ale ze śpiewu również nie zrezygnuję. Z niczego nie chcę rezygnować, ale nie da się we wszystkim dążyć do doskonałości – życia by na to nie starczyło. Zazwyczaj nie starcza nawet na to, by dojść do perfekcji w jednej tylko dziedzinie – przecież zawsze jest jeszcze coś do odkrycia. Więc może zamiast dążenia do doskonałości wystarczy dążenie do… szczęścia? Radości? Satysfakcji?
Uwielbiam grać w badmintona. I będę w niego grać tak długo, jak długo będzie mi to sprawiać przyjemność. A że postępy, jeśli je w ogóle poczynię, będą mikroskopijne? Trudno. Nikt nie jest doskonały.