Felietony

Mam sześć lat.

W przedszkolu, do którego chodzę, trwają przygotowania do zbliżającego się Dnia Matki. Panie przedszkolanki krzątają się jak w ulu, dzieciaki szykują laurki i kwiaty z bibuły, trwają próby do przedstawienia dla mam. Ściskam mocno kredkę i koloruję wielkie serce na zaproszeniu, kiedy podchodzi do mnie jedna z pań i patrząc na mnie ze smutkiem, cicho mówi: „Ty kochanie, nie musisz robić zaproszenia”. Rzeczywiście nie muszę, a może nawet nie powinnam. Przecież moja mama nie żyje, to pierwszy Dzień Matki bez niej. Nic nie odpowiadam, tylko przygryzam usta, zaciskam palce na woskowej kredce tak mocno, że prawie ją łamię i kończę mój obrazek.

W dzień przedstawienia dla mam nerwowo przestępuję z nogi na nogę. Przedszkolna scena aż pęka w szwach od podekscytowanych, kolorowo ubranych dzieciaków, widownia też już jest prawie pełna. I nagle, kiedy już jestem pewna, że nikt nie przyjdzie obejrzeć moich podskoków na scenie, otwierają się drzwi i wchodzi ona. Mała i niepozorna, ale niemal wszystkie spojrzenia kierują się w jej stronę: szeleszcząc długą kwiecistą spódnicą i grzechocząc sznurami ciężkich bursztynów (zawsze je nosiła, owinięte kilka razy wokół szyi) przeciska się bezpardonowo przez rzędy krzeseł, żeby mieć jak najlepszy widok. Moja Babcia! Uśmiecha się przy tym od ucha do ucha i szaleńczo wymachuje do mnie rękami. Nie pozostaję jej dłużna. Od tego momentu Babcia jest na każdym apelu, koncercie i występie z okazji Dnia Mamy, a mi w już nikt nie mówi, że nie muszę rysować laurek.

Zaczynam podstawówkę: Babcia chodzi razem z moim tatą na wywiadówki, zaprzyjaźnia się ze wszystkimi moimi wychowawczyniami po kolei, nie opuszcza żadnego szkolnego wydarzenia. Mimo że ma siwą głowę i jest jakieś trzydzieści lat starsza od mam wszystkich moich koleżanek, to jest na bieżąco i z moim planem lekcji i z najnowszymi trendami mody. Jednak wciąż nosi zamaszyste spódnice i długie sznury korali.

Trzy bukiety na Dzień Mamy

Mam lat naście. Kolejny maj, kolejny Dzień Matki, więc po szkole biegnę prosto do kwiaciarni. Od pewnego czasu kupuję z tej okazji trzy bukiety. Z jednym idę na cmentarz jak co roku od ponad dziesięciu lat. Drugi dostanie z przelotnym buziakiem moja macocha: bo tak wypada, bo tego się po mnie oczekuje i dla świętego spokoju. Z trzecią wiązanką pędzę w podskokach do Babci. Do jej mikroskopijnego, pełnego staroci mieszkanka pachnącego geranium i pelargoniami. Szykuje się nam popołudnie pełne rozmów, świeżo upieczonych maślanych bułeczek i przenikającego na wskroś uczucia ciepła.

Zazwyczaj wpadam do niej bez uprzedzenia. Od dawna wiem, że z Babcią nie muszę się umawiać, że jest dla mnie o każdej porze dnia i nocy, co wielokrotnie wykorzystuję, dzwoniąc do niej o dziwnych godzinach. Zawsze odbiera telefon i absolutnie zawsze ma dla mnie czas i niekończące się morze cierpliwości. Kiedy Babcia wyjeżdża w swoją wymarzoną długą podróż do rodziny w USA, zamieniamy telefon na listy. Poczty mailowej jeszcze nie wymyślono, więc wymieniamy ze sobą kilogramy zapisanego drobnym maczkiem papieru. Babcine listy są piękne! Pełne soczystych opisów amerykańskiej rzeczywistości, czasami liryczne a czasami zabawne. Oprócz tekstu Babcia wysyła zdjęcia, rysunki i tony miłości.

Swojego pierwszego chłopaka przyprowadzam oczywiście do Babci, do przetestowania, jak sam sobie żartuje. Test wypada pozytywnie i odtąd ta dwójka prowadzi ze sobą niekończące się, zażarte dysputy polityczne, wypijając wspólnie hektolitry herbaty i zjadając stosy ciastek.

Czerwone Pelargonie

Mam lat dwadzieścia parę, studiuję na uniwersytecie kilkaset kilometrów od domu. Często wpadam do rodzinnego miasta na weekendy, prosto z dworca łapię autobus jadący na osiedle Babci. Jadąc, patrzę przez szybę i kiedy zbliżamy się do celu, wyszukuję wzrokiem wieżowiec, w którym mieszka Babcia. Liczę piąty balkon od dołu i pierwszy od lewej, chociaż nawet bez tego dokładnie wiem, który to – zawsze opływa czerwienią tak ukochanych przez nią pelargonii. Patrzę na ten mały ukwiecony prostokącik i wiem, że jestem w domu.

Nawet dzisiaj, po tylu latach, kiedy zdarza mi się przechodzić koło „babcinego” osiedla w rodzinnym mieście, łapię się na tym, że mój wzrok biegnie do tego jednego wyjątkowego balkonu. Mimo że w doniczkach od dawna nie ma pelargonii, to jego widok powoduje, że w moim sercu robi się bardzo ciepło. Do głowy przychodzą wszystkie wczasy, święta, wakacje, urodziny i zwykłe dni spędzone z Babcią. Długie rozmowy i poczucie absolutnej akceptacji i wsparcia, jakie zawsze dla mnie miała. Oczywiście nie była ideałem. Bywała roszczeniowa i drobiazgowa. Pokłóciłyśmy się raz w życiu, ale za to porządnie. Z drugiej strony to ona zawsze powtarzała mi, że mam bronić swojego zdania i stać murem przy podjętych przez siebie decyzjach. Najbardziej jednak denerwowała mnie jej nadopiekuńczość, jakby matczyna i babcina troska połączyły się w jej osobie w mieszankę wybuchową, która uderzała we mnie ze zdwojoną siłą. Wtedy tego nie rozumiałam, teraz sama będąc mamą, potrafię sobie wyobrazić, co czuła, szczególnie po stracie swojego jedynego dziecka.

Czasami sobie żartuję, że jestem odrobinę staroświecka, bo wychowała mnie kobieta z poprzedniego stulecia. Być może nie nauczyła mnie, jak się malować (Babcia nigdy nie nosiła makijażu), ale przekazała mi rodzinną tajemnicę najlepszej na świecie galaretki z czerwonej porzeczki. Nie chodziła ze mną do kina, ale czytała mi wiersze Gałczyńskiego i Szymborskiej. I wypełniła moje dzieciństwo miłością po sam brzeg.

Dziękuję Babciu – Mamo!

Dominika Lewandowska

4.9 8 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Joanna
5 lat temu

Taka “moja” historia…

Awatar użytkownika
5 lat temu

Jakże pięknie mieć taką Babcię-Mamę.

Awatar użytkownika
5 lat temu

Płaczę.