Felietony

Z domu pogrzebowego tego dnia wyjeżdżały dwa kondukty pogrzebowe.

Gęste chmury co chwilę to przykrywały, to odkrywały październikowe słońce, uchylając miejscami błękit nieba. Pierwszy orszak wyjeżdżał długo, lśniący biały cadillac z elegancką trumną w środku prowadził za sobą majestatyczny sznur samochodów. Dopiero później przyszedł czas na drugi „orszak”. Przez tylną szybę dużo starszego cadillaca widać było spakowaną w kartonowe pudło trumnę. Ot, zwyczajne papierowe pudło z przykrywą, jak na paczkę do Polski. Auto ruszyło, a za nim podążył jedyny gość orszaku.

Pierwszy kondukt wkrótce skręcił na podmiejski cmentarz. Drugi jechał dalej, co zakręt oddalając się od terenów miejskich, aż dojechał do strzeżonej bramki na obrzeżach miejscowego lotniska. Tu kierowca zatrzymał się. „Już czas” – powiedział cicho do jedynego gościa. Ten zbliżył się do cadillaca, spojrzał raz jeszcze na kartonowe pudło, ręką dotknął tylnej szyby, jakby w geście pożegnania. Na dachu auta położył luzem białe i czerwone kwiaty. Samochód ruszył, minął strzeżoną bramkę i zaczął oddalać się, gubiąc za sobą kolejne kwiaty.

Gdy powoli znikał z horyzontu, wraz z nim znikały marzenia, nadzieje i plany. Szczęśliwej i beztroskiej emerytury w Polsce, remontu domu, większego, wygodnego samochodu, w którym zmieszczą się wszystkie wnuki, odwiedzeniu miejsc z dzieciństwa i rodziny w całym kraju, spotkań ze znajomymi, sąsiadami, kumplami z dawnej pracy, kolegami z wojska. Wycieczek krajoznawczych, na które nigdy nie było czasu, po Polsce, a może nawet po Europie.

Wraz z nim odjeżdżały skromne oszczędności, które pokryły niebotyczny koszt wysyłki trumny przez ocean do Polski, dolary zarobione w pocie czoła, przy minimalnej płacy, długich godzinach pracy, bez świadczeń, bez urlopu i bez słowa sprzeciwu. Odlatywał do Polski w kartonowym pudle i bez walizki pełnej prezentów z Ameryki. Nikt nie witał go radośnie ulubionymi frezjami na warszawskim Okęciu. Zamiast tego najbliżsi zamawiali wiązanki pogrzebowe, a szwagier stolarz mierzył, czy trumna z jego ciałem przejdzie przez drzwi wejściowe rodzinnego domu, aby mógł choć na chwilę zatrzymać się u siebie, w miejscu, w które włożył tyle serca, pracy i poświęceń.

Czy myślimy o śmierci na emigracji?

Czy faktycznie żyjemy tak, aby w każdej chwili móc odejść? Czy ogranicza nas pogoń za dobrami materialnymi i wielkie plany, z których nieraz sam Bóg się śmieje? Czy odkładamy na „kiedyś” to, co naprawdę chcemy zrobić i jak naprawdę chcemy żyć?

Imigrant zawsze umiera bardziej sam. Jego serce zawsze jest rozdarte między dwoma krajami, gdzie są jego najbliżsi. Zaś brak grobów do odwiedzenia 1 listopada jest najlepszym przypomnieniem faktu, że w drugiej ojczyźnie nigdy nie jesteśmy do końca u siebie.

W dniu pogrzebu niewielki kościół w rodzinnej miejscowości pękał w szwach. Zjechała się rodzina z całego kraju, znajomi, sąsiedzi, kumple z dawnej pracy i koledzy z wojska. Pochowano go pod majestatycznym modrzewiem, w zacisznym miejscu cmentarza, w otoczeniu ukochanych gór.

Lubię zadumać się nad jego grobem, wspominając jego burzliwe życie, dramatyczną śmierć i jego wielkie serce… zanim znów wsiądę w samolot i ruszę w drogę.

Joanna Marszałek

Spełniona matka i spełniająca się dziennikarka. Dojrzała już kobieta po czterdziestce, której ciągle pstro w głowie. Lubi niebezpieczne miejsca, niepopularnych ludzi i nieprzewidziane zdarzenia. Nieustannie szuka przygód, guza i niezwykłych historii zwykłych ludzi. Na emigracji od 2000 roku. Kocha ziemniaki w każdej postaci i jezioro Michigan.

Blog: Limonka do rosołu

0 0 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze