Dość tułaczki, mieszkania w wynajętych, zapleśniałych domkach shoe box like z comiesięcznymi wizytami agentów nieruchomości liczącymi pająki za zasłonami. Dość landlordów, proszenia się o naprawę ogrzewania, pralki czy pomalowanie mieszkania. Koniec z korkami, psimi kupami, pozostałościami po szaleństwach sobotniej nocy na chodnikach miasta. Przeprowadzamy się na irlandzką wieś. Będzie czyste powietrze, natura, spacery, wolność i mało ludzi.
Mieszkaliśmy w Cork już od osiemnastu lat.
Naprawdę kochamy to miasto, tym bardziej, że mój mąż tutaj się urodził, a ja nie ruszałam się z Cork nigdzie poza centrum. Naprawdę dobrze się tu czuliśmy. Byliśmy przyzwyczajeni do miejskich wygód. Chińszczyzna o północy? No problem, z dostawą do domu. Zapomniałaś mleka? No problem, całodobowy sklep tuż za rogiem. Szybka kawka z koleżankami? Starbucks za zakrętem. Randka z mężem? Super, fajny bar tylko 15 minut od domu, nawet nie trzeba zamawiać taksówki. Wszystko na wyciągnięcie ręki.
Chyba że…. Chyba że ciągle się wynajmuje. Czynsze rosną, a warunki mieszkalne, powiedzmy sobie szczerze, powodują, że chcesz wyczyścić domestosem nie tylko łazienkę, ale i schody, i ściany.
Dlatego spędzaliśmy dnie i noce na szukaniu czegoś do kupienia. Koniecznie z ogrodem, nie zabetonowanym ogródeczkiem na przedmieściach. Byle w końcu mieszkać na swoim. Chodzić boso, pić kawkę na ławeczce pod drzewami, patrzeć jak dzieci hasają po trawie i wspinają się po drzewach. I Pan Bóg wysłuchał naszych próśb.
Kupiliśmy domek z początków XX wieku do remontu,
z piękną historią w tle, kamiennymi murami, dużym ogrodem i porośniętym mchem ogrodzeniem. Jak to się stało, że nikt tego domku jeszcze nie kupił… Ha, tylko żeby się móc wprowadzić – trzeba uzdatnić to miejsce do życia.
No problem – zakrzyknął mężu, który zawsze widzi potencjał, a nie jak ja dziury do załatania. Studnię się wywierci. Dachówki się wymieni (w domu nikt nie mieszkał przez ostatnie siedem lat, a przez dziurę w dachu kapała woda). Jeszcze tylko przyjedzie elektryk, zrobi się ogrzewanie, wywali tę ścianę. Jak osuszacz popracuje parę tygodni to będziemy się mogli wprowadzać. Dałam się porwać temu optymizmowi i wybrałam się na zwiady do pobliskiej szkoły.
I ta wizyta sprzedała mi to miejsce.
Cała szkoła liczy 50 uczniów, 3 przemiłe nauczycielki, klasy mieszane wiekowo, duże zielone boisko, szklarnia, posadzone zioła. Oraz. Pięć. Minut. Od. Domu! Kupujemy, nie ma się co zastanawiać!
I tak zamieszkaliśmy w miejscowości, której nazwy uczyłam się przez dwa miesiące, wprawdzie z sensowną drogą, ale bez nazwy czy numerów domów. Jest kapliczka z Maryjką, szkoła i pola. Chcieliście ciszy? Macie ciszę.
Naszym najbliższym sąsiadem jest ekscentryczny Anglik, który przeprowadził się tutaj w latach 80. i od tego czasu niczego nie zmienił w swoim otoczeniu. Czasem przyjdzie pożyczyć coś na podpałkę czy jedno jajko. Serio, jedno jajko.
Za to ma oko na wszystko, zna każdą rejestrację samochodową, bo tak się tu rozpoznaje ludzi – po autach jakimi jeżdżą. Też się nauczycie – pokiwał głową.
Okazało się, że są też inni sąsiedzi i wcale nie miejscowi, bo jedni z Londynu, inni z RPA oraz bardzo fajna rodzinka z Północnej Irlandii. Jak kiedyś powiedziała moja babka: „Ludzie, dziecko, mieszkają wszędzie”. Niby wiadomo, ale, że za tymi zdałoby się dzikimi drzewami i zarośniętą dróżką znajdziesz mały bungalow z najnowszym Land Roverem – tylko w Irlandii.
Zakupiliśmy gumowce, bo zgodnie z naszym życzeniem miała być sama natura, więc krów i owiec jest tu pod dostatkiem.
Mamy duży ogród, trzeba tylko przedrzeć się przez chaszcze, psich kup nie ma, ale trzeba uważać na wyboje, korków brak, za to możesz zrobić zdjęcie traktorowi z lat 60. Siedzisz sobie przy kominku, popijając zimowe hot toddy (wyborny przez okrągły rok), aż nagle cię olśniło, że jeśli nie naniesiesz drewna, to się nie ogrzejesz, a bez doglądania kurek – nie będzie jajecznicy.
I tak powoli zaprzyjaźniamy się z tym miejscem, zakupy robimy online, czytamy książki, które powoli wyciągamy z piętrzących się kartonów i nie przewracamy oczami, kiedy to wymodlone wiejskie powietrze wżera się w oczy czy też w suszące się na dworze pranie.
A czyste powietrze było przecież na naszej liście. Tylko o zapachu nie było mowy.
Edyta O’Callaghan
Piekny wpis! Czekam na dalsze opowiesci i gratulacje zakupu domu.