Pluckley na pierwszy rzut oka wygląda jak typowa urocza, angielska wioska, sielsko-anielski obrazek z książek Austen. Jest tu kamienny kościół, najprawdopodobniej jeszcze z czasów normandzkich, a obok niego oczywiście pub, jest szkoła, dawna piekarnia i mały sklep. Miejscowość otaczają prastare, dębowe lasy. Niech was jednak nie zmylą pozory, nie jest to zwyczajna wioska. W 1989 r. trafiła do księgi rekordów Guinnessa z naprawdę niezwykłego powodu. Zarejestrowano w niej dwanaście miejscowych duchów i tym sposobem jest to najbardziej nawiedzona wieś w Anglii.
Najważniejszymi upiorami są mnich i jego ukochana, którzy podobno spacerują po obrzeżach wioski w towarzystwie małego pieska, flirtując i wyznając sobie miłość, jakiej nie mogli zaznać za życia.
Dziewczyna była wybranką właściciela wioski lorda Deringa, ale nie odwzajemniała jego uczucia, gdyż jej serce należało do młodego, mieszkającego naprzeciwko zakonnika. Nie mogąc znieść tęsknoty za ukochanym, pewnego dnia przygotowała sobie koktajl z trujących jagód i ziół, a następnie go wypiła. Na wieść o jej śmierci duchownemu z rozpaczy pękło serce.
Kolejna para duchów mieszka na cmentarzu w Pluckley. Są to dwie kobiety: jedna ubrana na biało podobno pochowana jest w siedmiu trumnach i w dębowym sarkofagu.
Od czasu do czasu spaceruje po cmentarzu z małym pieskiem. Druga leży w ołowianej trumnie, w rodzinnej krypcie Deringów i co noc wychodzi stamtąd z różą w dłoni i szuka nagrobka swojego zmarłego dziecka. Nie wiadomo, czemu dziecka nie pochowano razem z nią. Być może było nieślubne.
W latach siedemdziesiątych zwolennicy zjawisk paranormalnych postanowili spędzić noc w kościele. Na drugi dzień, kiedy wikary przyszedł otworzyć im drzwi, narzekali, że nic się w nocy nie działo, byli rozczarowani i powiedzieli, że jedynej rozrywki dostarczał im odwiedzający ich pies księdza. Na co duchowny odpowiedział: ja nie mam i nigdy nie miałem psa…
Na południu wioski stał kiedyś wiatrak, jego właściciel, młynarz o nazwisku Richard Bus, pieszczotliwie zwany Dicky Bus był szanowaną postacią w wiosce.
Najlepszym jego przyjacielem był nauczyciel z lokalnej szkoły, który codziennie odwiedzał wiatrak, gdzie mężczyźni dyskutowali długie godziny o filozofii życia i o polityce. Pewnego dnia nauczyciel się nie pojawił. Na drugi dzień idące do szkoły dzieci znalazły jego zwłoki dyndające na gałęzi dębu. Nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, czy może ktoś go tak urządził. Niektórzy jednak powiadają, że ciągle można zobaczyć przy świetle księżyca, jak jego ciało huśta się na wietrze.
Niestety Dicky Bus niewiele przeżył swojego przyjaciela. Zdruzgotany po jego śmierci, zamknął młyn i postanowił przejść na emeryturę. Los miał jednak inne plany i parę dni później nadciągnęła nad Pluckley upiorna burza. Pioruny biły gdzie popadnie, a jeden z nich niefortunnie trafił w stary wiatrak, zamieniając go błyskawicznie w zgliszcza. Młynarz połączył się więc ze swoim kumplem i razem straszą nieszczęśników, zwłaszcza przed nadchodzącą burzą.
Inna historia z Pluckley opowiada o młodej, skromnej Cygance, która mieszkała w okolicznych lasach, zbierała rukiew wodną i sprzedawała ją na lokalnym targu.
Była dobrze znana mieszkańcom wioski, odbierana jako ekscentryczna, ale całkowicie niegroźna. Wieczorami przesiadywała na moście Pinnock, paliła fajkę i popijała whisky ze swojej piersiówki. Pewnej nocy jednak lekko podpita usnęła, fajka wysunęła się jej z ręki i wpadła za pazuchę. A że wcześniej spadło jej na koszulę kilka kropel alkoholu, to ubranie dziewczyny błyskawicznie stanęło w płomieniach. Nikt w całej wiosce nie słyszał jej krzyków i wołania o pomoc. Za to obecnie słyszy je podobno wiele osób i z daleka widać słup dymu i ognia, w którego środku widać wijącą się z bólu postać.
W wiosce jest, a w zasadzie było kiedyś, kilka gospod i one też miały swoich upiornych lokatorów.
Black horse czyli Czarny koń ciągle funkcjonuje jako pub i znajduje się w samym sercu miejscowosci, naprzeciw kościoła. Jego właścicielka pewnego dnia w 1997 roku dostrzegła, jak szklanka na barze przesuwa się z jednego końca na drugi. Ktoś inny zobaczył sztućce unoszące się z szuflady i układające na stoliku, jakby jakaś niewidzialna ręka nakrywała do stołu. Podobno w kuchni jest takie miejsce, gdzie każdy przyprowadzony pies zatrzymuje się i rozwścieczony szczeka, ale nikt nie wie na co. A do pewnych pokoi na górze psy nie chcą wchodzić za żadne skarby świata.
Chcielibyście przenocować w takiej gospodzie?
Zaledwie parę metrów od Black horse był pub Blacksmith, nazwany tak, bo w średniowieczu mieścił się tam warsztat kowala. Obecnie jest to prywatna rezydencja, ale w czasach, gdy jeszcze przyjmował gości, chodziły słuchy, że mieszkają tam, nie jeden, nie dwa, ale trzy duchy: młody kawalerzysta w czerwonym mundurze, pokojówka i odźwierny. Ta ostatnia para wykonywała swoje obowiązki na dole budynku, w barze i kuchni, szurając krzesłami i dźwięcząc kieliszkami, podczas gdy kawaler przechadzał się na pięterku, od sypialni do sypialni.
Może przemykał się do jakiejś niewidocznej kochanki, któż to wie? Odkąd dom jest zamieszkany, nie słychać, by nawiedzały go duchy, a może właściciele dogadują się z nimi i nie mają potrzeby dzielenia się tym ze światem.
Ostatnim duchem jest rozbójnik, który grasował po lokalnych lasach, chowając się najczęściej za pniem wysokiego dębu, na skrzyżowaniu kilku traktów.
Któregoś dnia lord Dering, właściciel włości w Pluckley, nie wytrzymał i wysłał swój oddział, by w końcu rozprawił się z tym łotrem i szumowiną. Ludzie magnata otoczyli rzezimieszka i potraktowali go deszczem włóczni. Jedna z nich trafiła go tak niefortunnie, że rozbójnik został dosłownie przygwożdżony do stojącego za nim dębu. I właśnie w takiej postaci, wraz z drzewem (dąb już od dawna nie rośnie w tym miejscu) pojawia się wieczorową porą niczego niespodziewajacym się turystom.
Pojechałam do tej wioski pewnego słonecznego ranka, by poszukać tych duchów, ale chyba znając mój sceptycyzm, postanowiły mi się nie pokazywać albo wystraszyła je słoneczna piękna pogoda.
Tak czy inaczej nie mogę potwierdzić, że duchy zamieszkują Pluckley, ale przecież Księga rekordów Guinnessa by nie kłamała? Jak myślicie?
Z CZYM KOJARZĄ WAM SIĘ LATA 90.?
Z brakiem internetu, komórek, kilkoma kanałami w telewizji, którą i tak oglądało się rzadko, bo lepiej było biegać z przyjaciółmi po osiedlu, robić akrobacje na trzepaku albo skakać w gumę.
Z nagrywaniem piosenek z radia na kasetę, zbieraniem naklejek z donaldów i oklejaniem ścian plakatami z Popcornu. Tak jak pewnie większość z was, mam mnóstwo cudownych wspomnień z tamtych czasów i nie zamieniłabym swojego dzieciństwa i lat szkolnych na żadne inne.
Dorastanie kojarzy mi się z jeszcze jednym – z kultowym, wyczekiwanym przez cały rok szkolny Kalendarzem Szalonego Małolata. Listy czytelników, dowcipy, zdjęcia ówczesnych idoli nastolatków, fragmenty piosenek, cytaty, horoskopy i wiele innych rzeczy, pochłaniały moją nastoletnią duszę przez długie godziny.
Kochałam go nad życie i którejś bezsennej nocy, kilkanaście lat po wydaniu ostatniego egzemplarza i tysiące kilometrów od miejsca, w którym powstawał, naszła mnie myśl, że chcę znowu poczuć ten dreszczyk emocji, trzymając w ręku wyjątkowy kalendarz. Tym razem według mojego projektu. Zupełnie inny, ale mający coś z tamtego cudownego klimatu.
Od tej bezsennej nocy minęło kilka lat, pierwotny pomysł zmienił się wiele razy, ale udało mi się po raz trzeci stworzyć kalendarz, który jest unikatowy. Jest taki, jak sobie wymarzyłam, a kiedy przeglądam jego kolejne strony, myślę sobie, że my – Polki, kobiety, matki, córki, siostry, przyjaciółki, żony i kochanki, współautorki Kalendarza Polki – jesteśmy fantastyczne. Inspirujące, mądre i szalone. Otwarte na świat, seksowne i piękne. Jestem dumna i szczęśliwa, że mogłam na tych 300 stronach pokazać nas od najróżniejszych stron. I może mój Kalendarz Polki nie jest tak kultowy i popularny jak KSM, może nie sprzedaję co roku dwóch milionów egzemplarzy, ale pierwszy krok w tym kierunku zrobiłam.
Bądźcie gotowi na kolejne, ja jestem!