Każde miasto, miasteczko i wieś skrywają jakieś tajemnice. Stare mury pamiętają o rodzinnych skandalach, zranionych uczuciach, samobójstwach i gwałtownych sprzeczkach. Bruk uliczny nocami szepcze o bestialskich mordach, pogromach i klęskach żywiołowych. Nawet drzewa, kiedy przyjdzie jesień, szumią o tajemniczych zniknięciach… Z czasem niektóre sekrety wybiją na powierzchnię obrośnięte legendą. Czasem tajemniczy szelest w środku nocy sprawi, że sami sięgniemy głębiej, żeby te tajemnice odkryć, wyrwać je ze szponów zapomnienia, nierzadko płacąc za naszą ciekawość nieprzespanymi nocami.
Dawne sekrety, które trafią w uszy przedsiębiorczych ludzi, stają się dzisiaj doskonałymi atrakcjami turystycznymi. Słynna wenecka Poveglia, Port Arthur w Australii, okryta mroczną sławą twierdza Tower w Londynie, Aokigahara, czyli japoński las samobójców czy choćby paryskie katakumby. Wciąż jednak uchowało się trochę nawiedzonych miejsc, o których nie przeczytacie na co drugiej internetowej liście atrakcji. Opowieści o nich powtarzane są tylko w obrębie lokalnej społeczności, często ściszonym głosem w późnych godzinach nocnych. O podzielenie się nimi poprosiłyśmy członkinie Klubu Polek na Obczyźnie.
Przerażająca historia pewnego mostu
Maja przyznaje, że już w dzieciństwie była fanką opowieści o duchach. Być może właśnie to pomogło odnaleźć jej się w Nowym Jorku, mieście, które wprost uwielbia nawiedzone miejsca i mrożące krew w żyłach historie. A tych tutaj nie brakuje. W końcu nie bez powodu to właśnie w tym mieście swoją siedzibę mają filmowi Pogromcy duchów (ang. Ghostbusters).
W internecie bez problemu można znaleźć artykuły wspominające o upiornych ruinach opuszczonego szpitala na Wyspie Roosevelta, gromadzie dwudziestu duchów nękającej obsługę i gości jednej z najromantyczniejszych restauracji świata (One if by Land, Two if by Sea), nowojorskiej bibliotece publicznej, kultowym budynku Dakota, kamienicach, w których doszło do brutalnych mordów, tawernach odwiedzanych przez dawno zmarłych gości, a nawet o teatrach na Broadwayu. Można wymieniać w nieskończoność.
Większość tych miejsc stała się z czasem chętnie odwiedzanymi atrakcjami turystycznymi,
o których popularności w dużej mierze zadecydowała właśnie rzekoma aktywność paranormalna. Jednak Nowy Jork ma również takie historie, które najchętniej ukryłby nawet przed swoimi mieszkańcami, nie wspominając już o obcych. Jedna z nich związana jest z mostem Verrazzano-Narrows, łączącym Brooklyn ze Staten Island.
O przerażającym wydarzeniu, które miało miejsce pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku w trakcie budowy tej imponującej konstrukcji, próżno szukać jakichkolwiek wzmianek w internecie. Wiedzą o nim tylko nieliczni ludzie z branży. Podobno podczas zalewania któregoś filaru mostu jeden z pracowników fizycznych miał wypadek. Człowiek wpadł do środka ze znacznej wysokości, prawdopodobnie tracąc przy tym życie. Prawdopodobnie. Zarządzający budową zdecydował wtedy, że szanse na to, żeby nieszczęśnik przeżył upadek są zbyt niskie na podjęcie akcji ratunkowej, a tym samym utratę czasu i ogromnych pieniędzy – jakakolwiek przerwa oznaczałaby zmarnowanie dużej ilości przygotowanego betonu.
Filar zalano zgodnie z planem, nie wyciągnąwszy wcześniej ciała pechowego pracownika. Przez pierwsze dwa lata pobytu w Nowym Jorku most Verrazzano był częstym celem moich wieczornych spacerów. Nie ukrywam, że widząc wieczorami widmowy szkielet mostu spowity gęstą mgłą, często dostawałam gęsiej skórki. Bardziej jednak niż wizja spotkania ducha przerażało mnie, jak łatwo oszacować wartość ludzkiego życia.
Skała czarownic
Roc de les Bruixes (Skała czarownic) naprawdę trudno znaleźć – opowiada mieszkająca w Andorze Alice. Skała jest schowana głęboko w lesie, a dojście do niej jest nieoznakowane. Aby do niej dotrzeć, trzeba wiedzieć, kiedy zboczyć z wyznaczonego szlaku. Geolokacyjnego smaczku dodaje fakt, że u stóp tego lasu znajduje się najważniejsze miejsce kultu chrześcijańskiego w Andorze, Sanktuarium Meritxell pod wezwaniem patronki Księstwa Andory, Matki Boskiej z Meritxell (wielu się zastanawia, czy budowa kościoła w XII wieku, a później sanktuarium miała na celu przypieczętowanie chrześcijaństwa w Andorze i danie jasnego sygnału pogańskim kultom).
Według legend mieszczące się na skale czarownic ryty to nic innego jak ślady pozostawione przez diabelskie pazury podczas walki Lucyfera ze średniowiecznymi wiedźmami z Canillo. Czarownice ponoć upodobały sobie to miejsce na spotkania, obrzędy, rzucanie klątw i wzywanie sił zła. Diabeł lubił je nawiedzać niezapowiedziany i wtrącać się w ich plany, a to bardzo je irytowało. Pewnego razu kiedy znowu się pojawił, doszło do sporu i przepychanek. Czarownice wspólnymi siłami zaczęły spychać go w otchłań, a on próbując się ratować przed upadkiem, wbił pazury w skałę. Na niewiele się to jednak zdało, bo zjednoczone wiedźmy dopięły swego. Po szatanie zostały tylko ślady pazurów wyryte w skale.
Miejsce to zostało oficjalnie odkryte przez Pere Canturriego Montanyę w 1962 roku.
W owym czasie Canturri przeprowadzał w Andorze badania i inwentaryzację miejsc owianych legendami związanymi z przesądami i wierzeniami.
Dopiero w 2005 roku postanowiono rozliczyć się z okresem polowania na czarownice, publikując monografię „Andora, kraina czarownic”. Ta publikacja potwierdziła, że skala prześladowań czarownic z Andory była taka sama jak ich sióstr z Katalonii, Aragonu czy Nawarry. Dzięki nigdzie dotychczas nie publikowanym archiwalnym dokumentom potwierdzono, że w XV i XVI wieku miało miejsce 40 rozpraw sądowych, w których podejrzewano kobiety o czary.
A czym naprawdę jest Roc de les Bruixes? Ryty naskalne są prehistorycznymi pozostałościami z epoki brązu. Zajmują powierzchnię około dwóch metrów kwadratowych, a skałę można znaleźć na południe od miasta Prats, w gminie Canillo. Odkrywca zinterpretował je jako sanktuarium grobowe z epoki brązu, a równocześnie ryty traktowane są jako pierwsze zachowane pismo w Andorze.
Polski duch
Jowita mieszka w Niemczech, w regionie Berchtesgaden, który obfituje w niezwykłe historie – niektóre piękne, niektóre straszne i zatrważające. Jak twierdzi, w powietrzu unosi się tam wciąż aura wydarzeń II wojny światowej. Najbardziej odczuwalna jest w miejscu zwanym Orlim Gniazdem – kwaterze wybudowanej przez NSDAP w prezencie dla Hitlera.
Pamiętam doskonale, opowiada, jak po przyjeździe do Niemiec chciałam oswoić się z moim nowym miejscem zamieszkania. Często wybierałam się na spacery po okolicy, by trochę lepiej ją poznać. Już wcześniej zauważyłam, że w odległości około trzech kilometrów od mojego domu widnieje jakaś niska budowla, z charakterystyczną kopułą. Pewnego dnia postanowiłam sprawdzić, co to za miejsce.
Do budynku przy lasku prowadziły stare, kamienne schodki.
Nie spiesząc się, wchodziłam po nich pomału, aż dotarłam do pięknej, ażurowej bramy, która zapraszała do wejścia. Zgodnie z moimi podejrzeniami moim oczom ukazała się kapliczka z wizerunkami świętych i Jezusa Chrystusa. Pomiędzy nimi widniały nazwiska z datami, prawdopodobnie śmierci. Wszystkie przypadały na okres między rokiem 1939 a 1945. Jak się okazało, były to nazwiska żołnierzy, którzy zginęli na froncie.
Pośród niemieckich nazwisk, których były setki, jedno utkwiło mi w pamięci – Jeziorowski. Zastanawiałam się, kim był ten – jak mniemałam – Polak; czy i dlaczego walczył po stronie niemieckiej. Jakie miał intencje, jak zginął, jaka była jego historia? Zamyślona odwróciłam się w drugą stronę, by wracać już do domu. Na łące, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi, stały marmurowe krzyże i pomniki – znajdowałam się na cmentarzu. Starając się zachować spokój i należny zmarłym poległym szacunek, pomaleńku wycofałam się i wróciłam do domu.

W ciągu dnia zapomniałam o całym zdarzeniu. Cieszyłam się na nocną wycieczkę z moim partnerem do pobliskiego Salzburga w Austrii.
Oboje podekscytowani przygotowaliśmy się do wyjazdu. Mimo tego, że było lato, wieczory bywały już chłodne. Siedząc już w samochodzie, przypomniałam sobie, że nie mam przy sobie dokumentów. Matej poradził mi, żebym jednak lepiej wróciła po nie do domu, bo nigdy nie wiadomo, czy nie trafimy na kontrolę graniczną. Chociaż Matej czekał na mnie w samochodzie w odległości kilkunastu metrów od naszego domu, czułam lekki niepokój, związany z samotnym powrotem do mieszkania całkiem po ciemku. Postanowiłam jednak zdobyć się na odwagę i wyruszyłam dziarsko po zapomniane dokumenty.
Dotarłam do mieszkania w kilkanaście sekund.
Na miejscu śmiałam się ze swojego irracjonalnego lęku i udałam się z powrotem do samochodu z poczuciem dobrze wykonanej misji. W ciągu tych kilku chwil zdążyłam jeszcze nacieszyć się nocną ciszą i spokojem, jaki panuje o tej porze wiosce, w której mieszkam. Na ulicy nie było nikogo, latarnie lekko oświetlały drogę, a Matej przy zapalonym świetle czekał na mnie w samochodzie. Kiedy już byłam przy samochodzie i miałam chwycić za klamkę, poczułam, że ktoś za mną stanął i przepięknym, męskim głosem powiedział mi po polsku do ucha: Dobry wieczór.
Krew stężała mi w żyłach, jednocześnie poczułam niewyobrażalny chłód i przypływ gorąca. W te pędy wsiadłam do samochodu, obawiając się odwrócić i wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Matej zerkał na mnie zdziwiony, nie rozumiejąc, dlaczego jestem taka roztrzęsiona. Nie chciałam powiedzieć, co się stało, poprosiłam tylko żebyśmy jechali.
Już wtedy wiedziałam, że to był ten żołnierz z cmentarza. Do dzisiaj pamiętam barwę tego głosu i te dwa słowa, które wybrzmiały w niezwykły sposób, z niebywałą klasą prawdziwego gentlemana. Nie mam wątpliwości co do tego, dlaczego chciał się ze mną przywitać. Byłam młodą Polką, która przez przypadek znalazła się w miejscu go upamiętniającym. Może chciał porozmawiać? Może dać jakieś rady lub się zwierzyć? To zdarzenie wywołało we mnie ogrom emocji: od strachu poprzez niewyjaśnioną ekscytację oraz dziwne uczucie tęsknoty i nostalgii. Może dane nam było już kiedyś się spotkać? Tego nie wiem, ale jestem pewna, że to wydarzenie zapamiętam do końca życia.
Czarne więzienie
Jest w Maroku takie miejsce, więzienie – zaczyna historię Martyna – w XVIII wieku trafiali do niego najwięksi przeciwnicy rządów króla. Zesłani do podziemnego labiryntu w Meknes szybko tracili ostatki nadziei na powrót do świata ludzi, skazani na spędzenie reszty życia w lochu bez okien i drzwi.
Czarne więzienie nazywane również w Maroku Habs Qara, zbudowane zostało właśnie w celu przetrzymywania największych złoczyńców kraju oraz niewolników. Wychwyconych w armii zdrajców umieszczano w jednym z tuneli więzienia, które zostało wybudowane za panowania sułtana Ismaila bin Szarifa, mając swój początek w podziemiach kompleksu pałacowego Kasby Moulay Ismaila. Przy wejściu do więzienia znajduje się ogromna sala, za którą rozpoczyna się plątanina sięgających w głąb setek rozgałęzionych korytarzy i ciągnących się pod nimi cel.
Architektura tego miejsca jest niesamowita i niejednoznaczna, do dziś tajemnicą pozostaje, jak wielkie naprawdę jest to więzienie. Niektórzy mówią, że labirynt rozprzestrzenia się na terenie całego miasta Meknes, a inni z kolei twierdzą, że ciągnie się on jeszcze kilkanaście kilometrów poza granice miasta. Istnieje też teoria, że sięga on do jednego z przypływów lokalnej rzeki, jednocześnie docierając prawie 200 kilometrów na wschód, łącząc Meknes z miastem Taza.
Wokół Habs Qara krąży wiele legend.
Kilka dotyka tematu samego powstania więzienia. Nie znaleziono bowiem jednoznacznych dowodów na to, skąd wziął się pomysł na budowę. Jedna z historii przekazywanych od pokoleń opowiada o wyzwaniu rzuconym jednemu z portugalskich więźniów. Sułtan Ismail obiecał bowiem przyznać mu wolność, w zamian za skonstruowanie więzienia, które pomieści jednocześnie ponad czterdzieści tysięcy więźniów.
Inne opowieści mówią o tym, że miał to być projekt samego sułtana, który chciał nastraszyć społeczeństwo. To jedyne więzienie bez okien i drzwi, do którego głównie trafiali ludzie odbywający karę dożywocia. Skazany do swojego lochu był wsadzany przez małą dziurę w suficie, przez którą czasem podawano mu jedzenie czy picie.
Niejasna jest również geneza samej nazwy. Habs Qara dosłownie oznacza „więzienie łysego”, a taką fryzurą podobno szczycił się jeden z głównych strażników pierwszego korytarza. Legendy się nawarstwiają i każda ma w sobie coś z prawdy, przez co miejsce to jak magnes przyciąga odkrywców i miłośników sekretów. A pikanterii więzieniu dodają też historie zaginięć osób, które odważyły się wejść do środka. W latach osiemdziesiątych król Hassan II zlecił zbadanie murów więzienia i oszacowanie jego wielkości. Z ekipą eksploracyjną, która weszła do środka, stracono kontakt po kilku dniach.
Kilkanaście lat później odkrywcy z Francji próbowali przeczesać teren. Wraz z wieloma sondami oraz nowoczesnym sprzętem zeszli pod ziemię. Wynik jednak był tragiczny, los śmiałków jest do tej pory nieznany. Zaczęto mówić o tym, że więzienie nawiedzają duchy osadzonych, a także pojawiają się w nim dżiny i dziwne stworzenia. W efekcie uznano, że najlepszym rozwiązaniem będzie zamurowanie większości przejść i korytarzy tak, by już nikt nigdy nie mógł tam zginąć.

Autorki:
Maja Klemp, Nowy Jork www.milosna-globalizacja.pl
Alice Wilton, Andora
Jowita Goda, Niemcy
Martyna Dzido, Maroko https://mbelively.com