Zmiana wiąże się z kilkoma fazami: odważną decyzją, poczuciem straty i smutku, oswajaniem się z nowymi realiami i akceptacją nowej rzeczywistości. Zmiany nie są łatwe, a adaptacja do nowych warunków może zabrać chwilę, czasem nawet dłuższą.
Z emigracją jest jak z jedzeniem słodkich czereśni. Na samą myśl cieknie nam ślinka, dopadamy do warzywniaka, kupujemy worek słodkich, soczystych czereśni, wyciągamy jedną za drugą, zajadamy się z uśmiechem i wypluwamy przed siebie pestki. Z radością. Niespodziewanie jednak odkrywamy, że któryś z owoców ma w sobie robala-parszywka, który podobnie jak my upaja się słodyczą czereśni. Nie zrażamy się jednak, wgryzamy się w kolejny owoc, nieco ostrożniej, ale nie odpuszczamy. I w ten sposób zjadamy wszystkie w poczuciu dobrze zaspokojonej potrzeby żywieniowej.
Tak jest z emigracją.
Wpadamy na pomysł, realizujemy go, a potem odkrywamy małe wkurzające drobiazgi, które denerwują nas jak małe robale wgryzające się w nasze ulubione czereśnie. Możemy wtedy zawrócić, zintegrować się albo wykreować nowy plan zapowiadający kolejną zmianę.
Faza straty i smutku
Zmianie zwykle towarzyszy cały wachlarz emocji – od euforii do rozpaczy. Zmiana samochodu, pracy czy kupno domu potrafią spustoszyć emocjonalnie najodporniejszych, a co dopiero przeprowadzka, zwłaszcza taka na drugi koniec świata.
Do kraju klonowego liścia przeprowadzałam się z Dublina, z miasta, gdzie mieszkałam przez ponad osiem lat.
Przez kilka tygodni chodziłam po ulubionych ulicach, robiłam zdjęcia i wracałam myślami do ważnych zdarzeń i momentów z przeszłości. Szarpały mną emocje i wątpliwości. Pomiędzy pakowaniem i pozbywaniem się nadmiaru nagromadzonych przez lata rzeczy spotykałam się z przyjaciółmi.
Nieustannie towarzyszył mi słodko-gorzki stan poczucia straty, ale jednocześnie pozytywna energia i radość wynikająca z oczekiwania na coś nowego i ekscytującego. Nieodłącznie też na ramionach siedział mi strach, ale starałam się bagatelizować jego obecność.
Faza pomysłu jest zwykle porywająca. Często unosimy się na obłoku złożonym z nadziei, wyobrażeń i oczekiwań zbudowanych na doświadczeniach innych.
W tym samym czasie opuszczamy to, co znamy, miejsca, które lubimy i ludzi, z którymi dobrze się czujemy. Pamiętamy jednak, że z jakiegoś powodu pomysł zmiany zakiełkował nam w głowie. Czepiamy się więc tej myśli i cieszymy się, że idzie nowe i ekscytujące. Domykamy powoli jeden rozdział, żeby powoli otworzyć nowy.
Faza oswajania
Kiedy wyjeżdżałam do Kanady, wydawało mi się, że podróże będą łatwo dostępne, a weekendowe wypady zajmą mi każdy moment mojego przyszłego życia. Okazało się, że loty są drogie, a na przykład przelot z Vancouver do Montrealu to podróż, która zajmuje ponad pięć godzin. Do tego dochodzi spora różnica czasu – tak, Kanada jest wielka.
Mały trzęsący się samolot, który często wpada w turbulencje, potęguje doznania niepokoju i uświadamia, że taki wypad nie jest dobrym planem na weekend.. Wycieczka zdecydowanie powinna być dłuższa i lepiej zaplanowana. Tym bardziej, że w czasach covidu prowincje nakładają odmienne restrykcje i nie jest łatwo się w nich rozeznać.
Nie zdawałam sobie też sprawy, że w temperaturze minus czterdziestu stopni nie można oddychać. Wdech i czujesz, że zamarzają ci płuca, wydech i zastanawiasz się, czy płuca jeszcze są tam, gdzie być powinny. Ostry jak brzytwa strumień powietrza wnika w środek ciała. Szybka myśl przemyka przez głowę, czy krew w żyłach jeszcze krąży, czy już powoli zamarza?
W Kanadzie w większości miast zbudowano tunele łączące różne budynki.
W Vancouver takich tuneli nie ma, ponieważ zimy są tutaj zdecydowanie łagodne. Za to należy mieć kilka mocnych parasoli, gumowce i dobrą kurtkę przeciwdeszczową.
Mieszkańcy prerii wypowiadają się z politowaniem o pogodzie na zachodzie Kanady – sucha, słoneczna, lodowata preria kontra mokre i wilgotne zachodnie wybrzeże. Mdło, szaro i deszczowo, kto by dał radę? Ja daję, bo deszcz w końcu przestaje padać, odsłania monumentalne góry i nagle słychać spokojny szum oceanu. W takiej chwili szybko zapominam o deszczowym Vancouver, aż do nastepnęgo razu.
Prerie, na których mieszkałam z rodziną, zadziwiły mnie rozległymi polami i niezwykle krótkim okresem wegetacji.
O ile zima trwała bez końca, wiosna przychodziła znienacka i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniała szaro-bury krajobraz w małą oazę zieleni. Krótkie lato, szybka jesień i znowu zima. Zmiany temperatur przynosiły małe i większe tornada, grad, ulewy i oczywiście duże opady śniegu.
Tęsknota za miastem była dość dotkliwa i często wybieraliśmy się do oddalonego o 120 kilometrów Winnipegu, byle przez chwilę poczuć wibrujące serce miasta. Nuda na preriach zmuszała mnie też do kreatywności. Piekłam ciasta, zaczęłam jeździć na rolkach, na rowerze, na łyżwach, co przypłaciłam lekkim wstrząsem mózgu, bo jak się okazało lodowa powierzchnia jest rzeczywiście twarda. Przeglądałam też blogi podróżnicze, planując wycieczki i nowe doznania. Zadziwiały mnie też odległości i pustka. W Kanadzie można godzinami jechać przez pola, lasy i pustkowia, nie natykając się na żadne ślady ludzkiej bytności.. Nie do pomyślenia w zapchanej i zaludnionej Europie.
W rozrachunku straty i zyski rozkładały się po równo. Nowe doświadczenia zastępowały stare, powoli oswajałam nową rzeczywistość. Przechodzenie z fazy straty do fazy oswajania było powolne, ale konsekwentne.
Faza akceptacji
Faza komfortu, akceptacji przynosi momenty szczęścia i poczucia przynależności do nowej społeczności lub miejsca. Faza ta może być trudniejsza, a w niektórych przypadkach niemożliwa do osiągnięcia. Może być przecież tak, że nie sposób zaakceptować zmiany. Trzeba wtedy szukać innych rozwiązań.
Na preriach nie mogłam się odnaleźć, czułam się jak ta czereśniowa pestka wystrzelona w przestrzeń. Nieco bezwolna i pozbawiona złudzeń. Taka zmiana wymaga zmiany – tak sobie pewnego dnia oświadczyłam i rozpoczęłam planowanie. Szczęśliwie się złożyło, że ja i cała moja rodzina otrzymaliśmy oficjalne karty stałego pobytu, mogliśmy więc przystąpić do realizacji kolejnego pomysłu. Tym sposobem cały cykl zmiany zaczęłam od początku. Fazy straty jednak nie odczułam. Nie należałam do tego miejsca i nie przeżywałam żadnego smutku. Cieszyłam się, że stamtąd wyjeżdżam.
Zmiany są konieczne, żeby stabilnie nawigować statkiem, jakim jest nasze życie.
To mogą być mikrozmiany, które nie wysadzą nas ze strefy naszego komfortu, ale dadzą nam poczucie czegoś nowego i ekscytującego. Osobom zaprawionym w planowaniu i realizowaniu zmian pozostaje mi życzyć powodzenia, bo wiem, z jakim wiążą się one stresem, ale także jaką dają satysfakcję i radość. Wyjadaczom zmian powiem tylko powodzenia, bo wiem, że jest stres, ale jest i radość.
A jeśli poczujesz, że zmian dość i chcesz cieszyć się tym, co jest, to też dobrze, bo to przecież ty jesteś, że tak powiem banalnie, kowalem swojego losu i sama wiesz, co dla ciebie jest najlepsze.
Kasiu jest wspaniała i inspirująca! Aż mam ochotę na zmianę 😊 Tobie życzę powodzenia w dalszym planowaniu przyszłości ♥️
Oh czereśnie z robalami pamiętam bardzo dobrze, miałam chwilowo niechęć do tych owoców po skonsumowaniu na ślepo połowy woreczka. Wyemigrowałam do USA jako bardzo młoda osóbka i tak owszem chęć zmiany i podniecenie było, myślę że tych negatywów wtedy nie dostrzegałam, nie odczuwałam strachu ani lęków przed nieznanym. Teraz myślę że decyzji nie podjęłabym z takim spontanem jak kiedyś.
Zgadzam sie! Z drugiej strony te wspomnienia 😍