Francuski psycholingwistyk François Grosjean określił dwujęzyczność, zwaną także bilingwizmem, jako używanie dwóch lub więcej języków (lub dialektów) w codziennym życiu.
Stopień zaawansowania w każdym z tych języków lub dialektów nie musi być jednakowy. Właściwi twórcy badań nad rozwojem nauki języków u dzieci nie byli jednak językoznawcami, ani badaczami języka Byli filozofami, lekarzami, psychologami oraz pedagogami. Dlatego koncepcje bilingwalnego nauczania dzieci oraz wychowania międzykulturowego w Niemczech, gdzie mieszkam, zostały utworzone w oparciu o programy pedagogiczne z innych, bardziej doświadczonych w tej tematyce krajów. Bogate tradycje w kwestii dwujęzyczności oraz nauczania dzieci z różnych kultur posiadają takie kraje jak Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Australia, Holandia, Belgia oraz Francja.
Dwujęzyczność, czy też wielojęzyczność są mocno związane z koncepcją nauczania interkulturowego.
Z tego powodu należy analizować je razem. Nie stanowią one jednak całości, lecz raczej elementy wchodzące w skład wielowarstwowej koncepcji nauczania dzieci z różnych kultur, posługujących się różnymi językami ojczystymi. Po tym jak te dzieci znalazły się na terenie Niemiec, język niemiecki stał się ich wspólnym narzędziem codziennej komunikacji jako drugi język (niem. Zweitsprache). Warto zaznaczyć, że w początkowej fazie rozwoju pedagogiki dwujęzycznej przyjmowano, iż najważniejsze jest zachowanie języka ojczystego przez emigrantów. Tego typu koncepcję stosuje się w praktyce częściowo także do dziś.
Współcześni pedagodzy mówią o trzech najbardziej skutecznych metodach nauki języków obcych dla dzieci.
Chodzi tutaj o strategię OPOL (ang. one parent/one language), T&P (ang. time & place) oraz mL@h (ang. minority language at home). Moja rodzina na co dzień posługuje się czterema lub nawet pięcioma różnymi językami, w zależności od sytuacji. W domu ja rozmawiam z dziećmi po polsku, a mój mąż po górnołużycku, w pracy oboje mówimy po niemiecku, po polsku, czasem po angielsku, górnołużycku i dolnołużycku.
W przedszkolu dzieci uczą się zaś dolnołużyckiego, jak i niemieckiego metodą immersji. Językiem ulicy, sklepów, placów zabaw jest głównie niemiecki. Od tej reguły istnieją oczywiście wyjątki. Mieszkamy nie tylko w regionie przygranicznym, gdzie żyje wielu Polaków, ale i w Niemczech, czyli państwie wielu kultur. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że na naszym placu zabaw spotykamy choćby dzieci rdzennych mieszkańców Peru, które znalazły się tutaj z powodu pracy rodziców i kontaktów rodzinnych.
Dziwi mnie jednak fakt, że wiele osób z mojego najbliższego otoczenia jest przeciwna dwu- oraz wielojęzyczności w pewnych konkretnych przypadkach.
Usłyszałam niedawno, że przez błędne nastawienie mojego męża i moje nasze dzieci nigdy nie będą mówić płynnie po niemiecku. Inna życzliwa osoba stwierdziła, że języki serbołużyckie i tak wymierają i nie są do niczego potrzebne w sensie pracy, kariery itp.. Ucząc ich nasze dzieci zaśmiecamy im mózgi. Jeszcze inna znajoma, tym razem mieszkająca w stolicy Polski, dała mi delikatnie do zrozumienia, że powinniśmy oczywiście uczyć nasze dziecko kolejnych języków, ale najlepiej angielskiego lub hiszpańskiego np. w prywatnym przedszkolu, bo taką metodę wybrała ona i jej mąż.
Koleżanka z pracy ubolewa czasem nad faktem, że mój mąż, który przecież formalnie jest Niemcem, nie chce używać tego języka w komunikacji z dziećmi. Także znajomi z placu zabaw dają mi dobre rady. Pewien ojciec, który z pochodzenia jest Anglikiem, również uważa, że powinnam zainwestować w naukę lingua franca przez moje dzieci, a nie w nikomu przecież nieznanych języków mniejszościowych. Jak widać bilingwalizm jest fajny i przydatny, ale nie są nim objęte, w świadomości wielu ludzi, języki inne niż niemiecki, angielski, hiszpański itp.
Na szczęście dla mojej rodziny jestem osobą, która nie stosuje podziału języków na lepsze i gorsze czy też mniej i bardziej wartościowe.
Tego typu retoryka kojarzy mi się bardzo negatywnie i przez tego typu myślenie wiele języków oraz kultur zniknęło na zawsze z powierzchni ziemi. Dlatego przy otrzymywaniu każdej kolejnej dobrej rady dotyczącej wychowania moich dzieci, nieważne czy w kwestiach językowych czy innych, uśmiecham się i odwzajemniam te przydatne wskazówki, plotąc podobne głupoty. Niektórzy rodzice zauważają ironię w mojej wypowiedzi. Innym nieźle mieszam w głowach. Wiem jedno, będę wychowywać swoje dzieci w taki sposób, w jaki uważam za najlepszy i będę rozmawiała z nimi po polsku. Nieważne, czy będziemy mieszkać w Niemczech, w Chinach czy na Antarktydzie.
Justyna Michniuk
Myślę, że wiele osób patrzy na dwujęzyczność, jak na dodatkową umiejetność w CV, dlatego szukają „opłacalnych” języków. Dla mnie dwujęzyczność (i wielojęzyczność) to przede wszystkim historia, rodzina i tradycje.
Języka angielskiego czy innych być może i tak będą się musiały uczyć przymusowo w szkole, albo same zechcą (ja uwielbiałam od dzieciństwa, uczyłam się ze słownikiem, bo chciałam rozumieć piosenki ulubionych zespołów). Natomiast języków, dzięki którym porozumieją się z rodziną, połączą nieco z własnymi korzeniami, nie nauczy ich nikt, jeśli nie zrobią tego rodzice. A mniej popularny w świecie język to również skarb, nawet na rynku pracy. Ludzie zawsze będą się wtrącać, taka natura ;).
Ja cieszę się, że nikt mi nie dawał „dobrych rad” w kwestii wychowania wielojęzycznego. Pomimo iż moje dzieci nie mieszkały w Polsce nigdy dłużej niż kilka tygodni, to nauczyły się polskiego bardzo dobrze. Wśród języków, którymi posługujemy się w rodzinie jest też jeden mało znany i pewnie „niepotrzebny” język – Hokkien, czyli tajwański. I chociaż ja znam jedynie proste zwroty w tym języku, to uważam, że jego znajomość jest bardzo ważna dla moich dzieci, gdyż jest ona częścią ich kultury i dziedzictwa.
[…] będzie językowo opóźnione i że bóg wie co. Nie zdawałam sobie sprawy, jak powszechna jest wielojęzyczność i jak lekko może przyjść, jeśli pozostawimy rzeczy swojemu […]