Felietonybeagle

Po południu była marudna.

Wiedziałam, że coś się kroi, bo normalnie to najpogodniejsze dziecko świata. Nie myliłam się – w nocy zaczęła wysoko gorączkować. Czopek, na drugi dzień telefon do przedszkola, że dziś nic z tego, a tuż potem – wizyta u lekarza. 

Nic poważnego, syropki, ziółka, zbijanie gorączki, proszę się nie martwić.

Gdy po pięciu dniach nadal to nie było nic poważnego, a gorączka wracała falami, poszliśmy do szpitala dziecięcego.

Szpitale w Chinach to temat-rzeka.

Przede wszystkim: są pełnopłatne. Zawsze najpierw uiszczasz opłatę, a dopiero potem ktoś cię bada/składa/leczy. Podchodzimy więc do kasy i mówimy, że chcemy do lekarza, bo dziecko chore i gorączkuje. Opłata za spotkanie z pediatrą: pięć yuanów*. Rejestratorka pyta od razu, w jakim wieku dziecko i co mu dolega, by skierować do lekarza, który się w danych chorobach/w danym wieku specjalizuje. Gdy dowiedziała się, że mała gorączkuje, od razu zweryfikowała dousznym termometrem, jak wysoka jest teraz temperatura. Pokazujemy kartę chipową dziecka. Dostajemy świstek z naszym numerkiem i numerem sali. Czekamy przy gabinetach. Jest ich sześć, w każdym pediatra i asystenci. Na korytarzu, na wielkiej tablicy wyświetlają się numerki wraz z częścią nazwiska. Niby idzie to dość szybko, ale dzieci nudzą się jeszcze szybciej.

W końcu nasza kolej. Pani doktor osłuchuje, wysyła na badania krwi i prosi, by przyjść, kiedy będą wyniki, już bez kolejki. Przejeżdża kartą małej po czytniku i wklepuje w komputer, jakie trzeba zrobić badania. My dostajemy wydruk, z którym trzeba – a jakże! – najpierw iść do kasy. Tu znów przejadą kartą po czytniku – wszystko jest w systemie, ale i tak musimy na wydruku dostać pieczątkę, że zapłacone. Bez pieczątki nic nie wskóramy, choć przecież wszystko jest w systemie…

Idziemy do laboratorium.

Znów: karta, czytnik. Niepotrzebne są dopiski, że „cito”. Wszystko jest cito, wszystko jest priorytetem, bo jak się płaci, to się wymaga. Pierwsza część wyników będzie już za pół godziny, po drugą trzeba się zgłosić następnego dnia po południu. Idziemy na śniadanie (przeważnie jadamy na mieście, bo tak wygodniej), wracamy, by się dowiedzieć, że wyniki już są i że to nic groźnego, zwykły wirus, więc tylko zastrzyki przeciwwirusowe i syrop na kaszel. Karta, czytnik, świstek, do kasy, pieczątka, z kasy do szpitalnej apteki, w której już na nas czekają leki. 

Trzy dni zastrzyków. Żadnej poprawy. Kolejne badanie krwi. Tym razem wychodzi infekcja bakteryjna. Konkretnie: zapalenie płuc. Nie wracamy już do domu – od razu dostajemy skierowanie do szpitala na oddział zakaźny. Karta, czytnik, świstek, kasa, pieczątka…

Pielęgniarka przy mnie zmieniała pościel

– dosłownie kilka minut wcześniej zwolniło się łóżko. Pełne obłożenie. Trzyosobowe pokoje. To znaczy: pokoje na trójkę dzieci i tych wszystkich dorosłych, którzy muszą być z nimi. Muszą. Bo pielęgniarki zajmują się tylko kwestiami stricte medycznymi – podłączają kroplówki, mierzą temperaturę i przynoszą pojemniczki na próbki moczu czy kału. Całą resztę musisz wokół dziecka zrobić sam. Nikt za ciebie nie przypilnuje, czy kroplówka już się skończyła i trzeba podłączyć następną butelkę albo wyjąć igłę. Nikt za ciebie nie zaprowadzi podłączonego do kroplówki dziecka do ubikacji. Nikt nie pomoże dziecku załatwić się do kaczki. No i – nikt nie zadba o to, żeby dziecko miało co jeść. Tak. W szpitalu nikt nie roznosi posiłków. Istnieje wprawdzie szpitalna kuchnia, ale działa na zasadzie samoobsługowego straganu: podchodzisz, patrzysz, co ci pasuje, pokazujesz palcem i dostajesz do jednorazowego kartonowego pudełka. W sumie jest nawet dość tanio. Cóż z tego, skoro z punktu widzenia mojego dziecka było to kompletnie niejadalne z racji dużej ilości chilli? Czyli jedzenie organizujesz sobie sam. Całe szczęście można kupić żarcie na wynos przez internet, z dostawą do dowolnego miejsca. Bo przecież dziecka zostawić nie możesz – nikt nie przypilnuje, czy nie zerwie kroplówki, gdy będzie musiało iść do ubikacji i tak dalej.

Spędziliśmy w szpitalu pięć dni i tyleż nocy.

Na zmianę: za dnia byłam ja, a na noc przychodził mąż. Spał na łóżku z dzieckiem – ale gdyby bardzo chciał, mógłby sobie przynieść składane łóżko, materac czy inną karimatę, pracownicy szpitala nie mają nic przeciwko temu. Nie mogą mieć nic przeciwko temu, skoro sami nie przychodzą do chorych dzieci i to właśnie bliscy się nimi cały czas opiekują. Całe szczęście nie pracuję etatowo – nie dostaje się płatnego urlopu z powodu choroby dziecka. Ani nawet niepłatnego. Ewentualny urlop zależy od widzimisię szefa. Na przykład mój mąż nie dostał ani jednego dnia. Gdybyśmy oboje pracowali, trzeba by wynająć pielęgniarkę (100-300 yuanów dziennie), która by za nas pilnowała dziecka dniem i nocą.

Po trzech dniach stan dziecka ustabilizował się na tyle, że po zakończeniu wszystkich zabiegów (kroplówki, inhalacje, moksybucja) mogliśmy wracać na noc do domu. 

Pięć dni i sześć tysięcy yuanów później pani doktor przyszła z dobrą informacją: wyniki krwi już dobre, możecie iść do domu, pamiętajcie tylko o zażywaniu lekarstw.

Drżę na samą myśl o tym, że miałabym tam wrócić. Córeczko, nie choruj! A już na pewno nie w Chinach.

*przelicznik na złotówki to mniej więcej 2:1, czyli pięć yuanów to około 2,5 złotego.

 

0 0 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
7 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
4 lat temu

Jednak jak to dobrze, że to się stało wtedy, a nie … teraz. Zdrowia!

Awatar użytkownika
4 lat temu
Odpowiedz  Dorota

Racja.

Anna
Anna
4 lat temu

Mnie to samo spotkało w szpialu w Tajlandii. Wioskowy był przepełniony, a inny około 30km dalej, życzył sobie żeby przy tak ciężko chorej osobie ktoś został, bo pielęgniarek nie ma. Przechodziłam dengę bardzo źle. Nie miałam osoby, która by mogła ze mną tam zostać, więc takim sposobem musiałam być w domu i sobie zmieniać płyny sama. No i tam czasem ktoś mógł do mnie zajrzeć i zawozić na badania krwi do tego szpitala. Nie wspominam tego dobrze. Niedawno po opowiedzeniu tego komuś z Polski usłyszałam, że jestem (cytuję) nieodpowiedzialna i popierdolona, bo powinnam była skorzystać z ubezpieczenia i wrócić do… Czytaj więcej »

Awatar użytkownika
4 lat temu
Odpowiedz  Anna

Też nie lubię takich “doradców”. Już nie mówiąc o wszystkim innym – któryż lekarz w Polsce w ogóle kiedyś się zetknął z dengą?…

Anna
Anna
4 lat temu
Odpowiedz  baixiaotai

Zwłaszcza, że do takich doradców nie dociera, że mieszkając w dalekim kraju człowiek ma ubezpieczenie tam, a niekoniecznie w Polsce…

Lucyna
Lucyna
4 lat temu
Odpowiedz  Anna

Można zapytać, ile przeciętnie się zarabia w Chinach? Takie 3000 zł za leczenie to dużo!

Awatar użytkownika
4 lat temu
Odpowiedz  Lucyna

3000 złotych to mniej więcej miesięczna pensja mojego męża bez dodatków. Tutaj jest tabelka pokazująca, jakie widełki dochodów rocznych istnieją w Chinach: https://baixiaotai.blogspot.com/2018/12/bieda.html.