Felietony

Nigdy nie myślałam, że to właśnie ja zachoruję na depresję. Mam przecież dobrą pracę, życie spędzam, w większości podróżując po różnych krajach, a i ostatnio zamieszkałam w Maroku. Mam wspaniałego, wyrozumiałego oraz  dopełniającego mnie partnera, rodzinę i wiele możliwości przed sobą, a jednak. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Od psychoterapii po psychiatrę, leczenie farmakologiczne oraz walkę o odbudowę poczucia swojej wartości. Tak spędziłam cały ostatni rok.

Zacznijmy jednak od początku. Mam na imię Martyna, choć większość znajomych mówi mi Grażyna. Tak, dokładnie, jestem tą typową grażynką zawsze szukającą promocji oraz sposobu na tanie podróżowanie. Kiedyś stawiałam na ilość, skacząc co miesiąc w różne zakątki świata, a dziś zdecydowanie wolę jakość, wybierając dłuższe posiadówki w jednym miejscu. Swoje wojaże zaczęłam w 2012 roku, gdy dostałam się na wymianę studencką do Hiszpanii. Chciałam podszkolić język i uleczyć serce. Chciałam uciec i odnaleźć się w innym świecie, gdyż miałam nadzieję na zostawienie problemów za sobą. Trafiłam więc do Huelvy, małego miasteczka na południu, w niedalekiej odległości od Sevilli i wybrzeża Costa de la Luz.

Ohhh.. i co to był za luz! Żyłam tam życiem, jakby jutra miało nie być. Wstając o świcie, degustując sangrię w różnych miejscach z innymi ludźmi. Przyznaję z pokorą w głosie, pełna arabskich korzenii Andaluzja pochłonęła mnie całkowicie. Królewski Alcazar, Most Rzymski, Alhambra, dzielnica Albacin czy park narodowy Donana. To tylko kilka głównych miejsc, gdzie poznawałam historię regionu, doświadczałam styku różnych kultur i zaczęłam mieć namacalny kontakt ze wszystkimi religiami abrahamowymi. Dalej trafiłam do Portugali, Włoch, Francji, Holandii, Grecji, na Cypr czy Karaiby. Czasami jak wymieniam, to nawet nie pamiętam, gdzie już byłam, tylko zdjęcia w telefonie są archiwum tego, co się wydarzyło. W ten sposób pasja rzuciła mnie sześć lat później do Maroka.

Z początku moja podróż po tym kraju kolorów i miętowej herbaty wcale nie była czymś zdumiewającym. Napotykałam na swojej drodze wiele problemów, choć przed wyjazdem przefarbowałam nawet włosy na brąz, by nie rzucać się ze swoim blondem w oczy. Marrakesz wydał mi się zbyt brudny i chaotyczny, a Fez zbyt zagmatwany. Nagabywanie, zaczepianie, słowne ataki były codziennością tej kilkutygodniowej babskiej wycieczki.

Jednak podczas tej przeprawy poznałam osobę, przez którą wróciłam do Kraju Zachodzącego Słońca, dając jej drugą szansę. Tak, nawet nie pamiętam dokładnie kiedy, znów spakowałam plecak i w 2019 roku zamieszkałam w Agadirze. Odkrywałam kraj zupełnie na nowo, zagłębiając się w zwyczaje jego rdzennych mieszkańców oraz pragnienia własnej duszy. Zyskałam wdzięczność, jakiej nigdy nie miałam, błogość wraz ze spokojem. Chodziłam po górach, kąpałam się w oceanie, wypatrywałam delfinów, nauczyłam się gotować po marokańsku i przestawiłam na naturalne kosmetyki.

Byłam szczęśliwa do momentu, w którym ukrócono mi skrzydła przez pandemiczne realia.

Wszystko się skomplikowało, a ja skończyłam, lecząc się z ataków paniki. Depresja bardzo mocno dała mi się we znaki, dość szybko straciłam radość życia, płakałam, gdy na siebie patrzyłam, nie wierząc, że mogę cokolwiek dla kogoś znaczyć. Moja wartość została zgnieciona do cna. W odbudowaniu swojej kobiecości, poczucia pewności siebie czy pozytywnego patrzenia w świat pomogły mi sesje psychologiczne, a także rodzina. Podobno swój swego pozna tylko w biedzie? Dawne powiedzenie zyskało dla mnie nowy wymiar. Wielu przyjaciół bowiem odwróciło się plecami, gdy zaprzestałam interesować się ich problemami, szukając wyciszenia. Dodatkowo byłam na emigracji, więc łatwo było uciąć kontakt.

Tu z odsieczą przyszły marokańskie siostry, które stały mi się bliższe, doradzając i pokazując, jak piękne potrafią być kobiety. Tak naprawdę przez prawie całe swoje życie żyłam z kompleksami, choć ich nie pokazywałam, aż do momentu, gdy stanęłam na plaży w Taghazout i zrozumiałam, że ciało mnie nie definiuje. Tylko charakter – to jaką jestem osobą, jakie wartości wyznaję lub za czym podążam. Zmieniłam kierunek swoich myśli i znów zaczęłam walczyć o swoje. Stałam się mniej ufna, lecz bardziej empatyczna. 

W tym roku kończąc trzydzieści lat, zdałam sobie sprawę z tego, że odżyłam na nowo.

Moja walka trwa, ale już widzę, że jestem inną kobietą niż rok czy dwa lata temu. Jestem świadoma wielu swoich doskonałości, tak samo jak i wad. Stawiam bacznie czoła problemom, nie uginam się pod światem oraz uczę się budować granice tak, by moja wypracowana strefa komfortu nigdy nie została zachwiana przez oczekiwania innych, nierealistyczne wizje czy kiepskie poglądy. W końcu nie muszę być kimś lubianym przez każdego. Nie muszę być przysłowiową zupą pomidorową, wolę trafiać tylko w niektóre gusta, żyjąc w zgodzie ze sobą.

W tym miejscu życzę sobie i wam dużo śmiałości i cierpliwości. Cech, które od małego mają kozy w Maroku – nie bać się nowego, doceniać to co najmniejsze oraz zawsze mieć siłę, by wspinać się nawet bez przygotowania. Znacie ich historię? Wspinają się zawsze na drzewa arganowe w poszukiwaniu idealnego smaku swoich ulubionych pestek. A ja zwyczajnie chcę jak one przeżuwać życie, celebrować momenty, wypluwając to co najgorsze, jednocześnie zostawiając co najlepsze. 

Martyna Dzido

Dziewczyna z Mazur Zachodnich, na stałe połączona z Marokiem. Kobieta otwarcie i szczerze przedstawiająca świat, w którym orient miesza się z codziennością. Pisząca nie przez różowe okulary o samoakceptacji, walce z depresją, codzienności w związku międzywyznanionym i międzykulturowym. Podróżniczka z pasji, której największym celem w życiu jest łapanie dramatycznie kolorowych zachodów słońca w różnych miejscach Ziemi. Autorka bloga “M be Lively”.


5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] roznegliżowana. Już pomijam krótkie i obcisłe spodenki panów, bo im, wiadomo, wolno więcej w Maroku. Przecież to kraj, gdzie patriarchat wciąż ma się […]