Felietonymoja siostra muzulmanka

Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to nie przypadkiem Belgia próbowała mnie zatrzymać w grudniu 2010 roku? Choć mój przyszły szef twierdził po fakcie, że po wszystkim, co się wydarzyło, z pewnością już nie wrócę. 

W grudniu 2010 roku pojechałam do Belgii na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy oraz w celu poznania kraju, w którym potencjalnie miałabym zamieszkać. Zwiedzając nowe okolice, nie przypuszczałam, że Europę nawiedzi mroźna i śnieżna zima, która spowoduje paraliż w transporcie międzynarodowym. A ponieważ było to tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, ruch pasażerski był jeszcze bardziej wzmożony. 

Po tygodniowym pobycie planowałam wrócić do Wrocławia. Dojechałam na lotnisko Charleroi, które znajduje się około 90 km na południe od Brukseli, a potem długo nie mogłam go opuścić. Wszystkie loty zostały anulowane ze względów pogodowych. Belgia jak i inne lotniska w Europie zmagały się z brakiem środka do odmrażania samolotów. Transport drogowy też nie funkcjonował normalnie. Żadne autobusy czy samochody przez długi czas nie były w stanie dojechać na lotnisko ze względu na korki na autostradzie. Służby drogowe nie nadążały za zaistniałą sytuacją.

Notabene Belgowie nie zmieniają opon na zimowe, bo im się to nie opłaca na kilka dni w roku. I akurat wtedy, gdy ja przebywałam w tym kraju, nastąpiło tych kilka dni w roku. Trochę trwało zanim wydostałam się z tego lotniska z powrotem do Aalst. To było moje pierwsze podejście opuszczenia tego małego, skomplikowanego kraju. Kolejny lot zarezerwowałam parę dni później już z głównego lotniska w Brukseli, lecz ten również został anulowany w dzień wylotu. Łudziłam się, że większe lotnisko będzie lepiej przygotowane na taką sytuację. Teraz już wiem, że w Belgii nic nie jest proste.  

Wiele osób w tym czasie znalazło się w podobnej lub gorszej sytuacji niż ja. Miałam okazję część tych ludzi spotkać podczas kolejnej „ewakuacji”, ale o tym opowiem za chwilę. Zatem rozważając różne możliwości powrotu, zdecydowałam, że spróbuję szczęścia z Niemiec. Pomyślałam, że kto jak kto, ale Niemcy powinny być przygotowane na takie warunki pogodowe. I miałam rację, ale chwilę trwało zanim się tam dostałam.

Znalazłam lot z Düsseldorfu Weeze do Krakowa. Co prawda mój samochód znajdował się u przyjaciół we Wrocławiu, ale cóż… to było jedyne rozwiązanie. Nie znalazłam żadnych dostępnych biletów na lot bliżej mojego miejsca zamieszkania, a transport drogowy też nie był możliwy. Moim celem było przecież dotrzeć do domu przed świętami. Informacyjnie dodam, że lotnisko z jakiego miałam mój trzeci lot ewakuacyjny jest położone daleko od Düsseldorfu, o czym pierwotnie nie wiedziałam. Nazwa dość myląca. Nawet pokusiłabym się o określenie, że jest w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Nie zastanawiając się długo, sporządziłam plan i dzień wcześniej ruszyłam pociągiem do Akwizgranu w Niemczech, gdzie miałam przyjaciółkę. Niestety wszystkie bezpośrednie pociągi z Brukseli były wyprzedane. W związku z tym kupiłam bilety z przesiadką w Liège. Oczywiście pociąg z Brukseli do Liège był opóźniony, jak i również następny z Liège do Akwizgranu. Na szczęście dworzec w Liège jest nowoczesny i miałam chociaż możliwość doładować telefon komórkowy. Nawiasem mówiąc, robiłam to w toalecie publicznej, prowadząc ciekawą konwersację z panią tam pracującą, która płynnie mówiła po angielsku.

Po długim oczekiwaniu pociąg w końcu został podstawiony i cały tłum ludzi, łącznie ze mną, ruszył w jego kierunku. Było mnóstwo ludzi z bagażami, wielkimi bagażami. Zanim wszyscy się zmieścili, upłynęło przynajmniej pół godziny. Szczęśliwie udało mi się zająć miejsce siedzące, ale cała masa ludzi stała bądź siedziała na swoich walizkach. W tym pociągu poznałam wiele osób, które jechały na święta gdzieś dalej w Niemczech a transport kolejowy był ich jedyną opcją. Poznałam też polską rodzinę, której udało się zakupić jeden z ostatnich biletów na prom z Dover. Mieli kreatywny plan wydostania się z Wielkiej Brytanii i dostania się do Polski na święta. Chcieli dojechać, jak ja, do Akwizgranu i stamtąd ktoś z rodziny miał ich odebrać samochodem i zabrać do Polski na święta. Desperacki plan.

Teraz w czasie pandemii jesteśmy już przyzwyczajeni do karkołomnych podróży, z pewnością wiele osób musiało znaleźć jakieś alternatywne i kreatywne plany „ewakuacyjne”. W 2010 roku przyczyną tego chaosu były tylko warunki pogodowe. Zatem stłoczeni w tym pociągu oczekiwaliśmy, kiedy w końcu ruszymy w drogę. Gdy po kolejnych trzydziestu minutach pociąg w końcu powoli zaczął opuszczać stację, wszyscy zaczęliśmy spontanicznie bić brawo. Poczuliśmy ulgę. Ludzie zaczęli uśmiechać się do siebie i opowiadać swoje perypetie. 

Po przyjechaniu wieczorem do Akwizgranu zdążyłam jeszcze pójść z koleżanką na jarmark świąteczny, zjeść coś i napić się grzanego wina. Po tym całym dniu i ostatnim tygodniu niewątpliwie na to zasłużyłam. Przewidywałam, że następny dzień będzie równie intensywny i nie pomyliłam się. Aby dostać się do lotniska na totalnych peryferiach, musiałam pojechać dwoma pociągami i jednym autobusem. O dziwo okazało się, że wszystkie połączenia były na czas. Była to niewątpliwie pozytywna odmiana po wcześniejszych doświadczeniach. Oczywiście ta dobra passa nie trwała za długo, bo mój lot do Krakowa miał ogromne opóźnienie. Wylądowałam na polskiej ziemi bardzo późno w nocy. Szczęśliwie ktoś na mnie czekał i dowiózł mnie do Wrocławia. Gdyby nie to, musiałabym nocować na lotnisku w Krakowie.

W Polsce oczywiście też panowała zima, tylko tym razem polscy drogowcy poradzili sobie z głównymi drogami. Z Wrocławia miałam jeszcze godzinę jazdy do domu. Najgorsze było ostatnie dwanaście kilometrów normalnej drogi krajowej. Jadąc w tej ciemności, nie wiedziałam, gdzie się droga kończy, a gdzie zaczyna. Śnieg zawiewał trasę, a w zmrożonym śniegu pokrywającym asfalt znajdowały się dziury. Byłam zmęczona i choć znam tę drogę na pamięć, to te ostatnie dwanaście kilometrów dłużyło mi się niemiłosiernie. Już nie pamiętam, ale do domu musiałam dojechać gdzieś o piątej rano. Ale udało się, święta spędziłam z rodziną. Na Nowy Rok pojechałam do Pragi przez pięknie ośnieżone góry bez żadnych perypetii. A trzy miesiące później mieszkałam już w innym kraju. Kraju, który tak bardzo chciał mnie zatrzymać u siebie. 

Honorata Demczuk


0 0 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze