Pierwsze kroki na emigracji to nie lada wyzwanie. Poszukiwanie mieszkania, pierwszej pracy, najbliższego sklepu to historie z różnymi zakończeniami. A co kiedy grunt pali nam się pod nogami? O żmudnych poszukiwaniach kolejnej pracy na emigracji opowiem ja, Kasia z Luksemburga.
Zakończyłam pracę w firmie, w której się nie spełniałam. Przyszedł zatem czas na zmiany, których jako wprawiona emigrantka z czteroletnim stażem przecież się nie bałam. Nie sądziłam jednak, że poszukiwania pracy zajmą mi tak dużo czasu, spędzą sen z powiek i spowodują, że zacznę wątpić we własne możliwości.
Początki
“Ukończyłam studia, świetnie mówię w kilku językach, mam doświadczenie zawodowe! To będzie pikuś!” – powiedziałam sobie, wysyłając pierwsze CV w poszukiwaniu nowej posady w Luksemburgu. Początkowo, naiwna, odrzuciłam dwa zaproszenia na rozmowę. Wierzyłam bowiem, że jednak nie sprawdzę się na tych pozycjach. Mierzyłam wysoko!
Nigdy wcześniej nie miałam problemu ze znalezieniem pracy, a teraz dostałam pstryczka w nos! Szybkie odmowy lub brak jakiejkolwiek odpowiedzi były dla mnie zaskoczeniem, ale nie poddawałam się.
CV szyte na miarę
Na początku wierzyłam, że pokazanie moich umiejętności i potencjału to klucz do drzwi rekruterów. Prawda okazała się być gorzka jak osiemdziesięcioprocentowa czekolada. Łowcy głów, jak wielu z nich przyznaje, nie mają czasu na dokładne czytanie CV. Dlatego warto zawrzeć w nim słowa kluczowe, frazy, które idealnie współgrają z treścią ogłoszenia. Najlepiej jakby nasze dotychczasowe doświadczenie zawodowe było identyczne z wymaganiami lub opisywanym stanowiskiem, na które aplikujemy.
Mimo wewnętrznego buntu, zaczęłam pisać szyte na miarę CV – inne do każdej oferty pracy. Zajęło mi to mnóstwo czasu! Nie sposób też zliczyć godzin spędzonych na wypełnianiu formularzy rekrutacyjnych załączonych do CV. Tak, często trzeba ręcznie uzupełniać luki, bo CV nie wystarcza.
Jestem bezrobotna, ale ciężko pracuję!
Na bezrobociu ma się kilka twarzy. Ja byłam pisarką – non stop pracowałam nad CV. Byłam marketingowcem – robiłam z siebie małpę na LinkedInie, tworząc bardziej lub mniej zabawne treści, mając nadzieję, że komuś się spodobają i dostanę zaproszenie na jakąś rozmowę. Jak już dochodziło do rozmowy, wjeżdżałam z moimi umiejętnościami sprzedawczyni-negocjatorki i rozmawialiśmy sobie o tym, czy warto mnie kupić czy też nie.
Byłam telemarketerką – codziennie sprzedawałam siebie i swoje umiejętności rekruterom. Byłam doktorantką, bo prowadziłam dogłębne badania na temat luksemburskiego rynku pracy. Byłam bokserką, bo codziennie dostawałam kilka ciosów w twarz – odmów.
Setki wysłanych CV i listów motywacyjnych, kilka telefonów i maili proszących o informację zwrotną – tak wyglądał każdy mój dzień. Gdy skrzynka była pusta, było mi przykro. Kiedy wyświetlała się wygenerowana automatycznie wiadomość rozpoczynająca się słowami: “Droga Kasiu, dziękujemy, ale…”, nawet nie kończyłam jej czytać. Obojętniałam i płakałam na przemian.
W wolnych od wysyłania CV chwilach musiałam pracować. Zajmowałam się wówczas dwójką dzieci, odbierałam je ze szkoły i spędzałam z nimi popołudnia. Udzielałam lekcji online kilka razy w tygodniu i sprzątałam cudze domy. Byłam gotowa na każdą fuchę, zwłaszcza że mój poprzedni pracodawca oszukał mnie i straciłam prawo do zasiłku dla bezrobotnych czy ubezpieczenia zdrowotnego. Nie miałam środków do życia. Motywacja do pracy mnie nie opuszczała. Jednak wkradał mi się do głowy jeden głos szeptający, że do niczego się nie nadaję. Traciłam nadzieję.
Dziwne rozmowy
Piękny list motywacyjny, idealnie napisane CV – kolejnym krokiem były rozmowy o pracę, bardziej lub mniej profesjonalne.
Rekruterka zaprosiła mnie na rozmowę o pracę na stanowisko asystentki do firmy budowlanej. Przywitało mnie dwóch panów. Jeden w średnim wieku, drugi w moim. Co ciekawe, prezesem tej dużej firmy był ów młody człowiek. Jak pokazała rozmowa, szarą eminencją był jego starszy kolega, który młodszego nie dopuszczał do głosu.
Jednym z zadań na tej rozmowie było… napisanie dyktanda po francusku. Wszystko byłoby w miarę w porządku, gdyby nie fakt, że wręczono mi komputer z francuskim układem klawiatury, a nie z polskim… Zgłosiłam problem, ale zadanie jakoś wykonałam, zastanawiając się, który klawisz wcisnąć.
Na tym stanowisku wymagano również znajomości języka hiszpańskiego, którą krótko sprawdził młody prezes – spędził bowiem kilka miesięcy w Hiszpanii na wymianie studenckiej… Owa znajomość języka miała mi służyć do komunikowania się z nielegalnymi kolumbijskimi robotnikami na budowie i podpisywania dokumentów na bardzo wysokie sumy… Podczas tej rozmowy w biurze unosił się taki smród, że nigdy już tam nie wróciłam.
Innym razem dostałam zaproszenie na rozmowę o pracę marzeń w moim zawodzie. Wskoczyłam w najlepszą koszulę, piękną spódnicę i ruszyłam do biura w centrum miasta. Dostałam kawkę. Gadka kleiła się świetnie do czasu. W połowie rozmowy dyrektorka oświadczyła, że nie ma wolnych stanowisk, ale chciała mnie bliżej poznać, bo wydałam się jej ciekawą osobą. Szkoda tylko, że nie określiła swoich oczekiwań na początku. Uniknęłabym rozczarowania.
Hitem była dwugodzinna rozmowa o pracę, podczas której zapytano mnie o mój znak zodiaku. Pani dyrektorka poinformowała mnie, że z przyjemnością zgłębi temat naszej kompatybilności. Najwyraźniej wyniki ją rozczarowały – nie odezwała się do mnie więcej. Nasza wspólna przyszłość nie była zapisana w gwiazdach.
Niektóre rozmowy trwają za długo, inne zbyt krótko. Dwa razy zdarzyło mi się, że rekruter już na początku przechodził do pytania o moje wymagania finansowe. Gdy odpowiedź go satysfakcjonowała, kontynuował rozmowę, a gdy podana stawka była za wysoka, ucinał rozmowę i kończyła się w mgnieniu oka.
Halo? Tak, jestem zainteresowana!
Prasowałam cudze gacie w pięknej willi na obrzeżach miasta. Wtem zadzwonił telefon. Była to pani z jednej z agencji pracy, w której byłam zarejestrowana. Zaproponowano mi pracę w funduszu inwestycyjnym. Usiadłam z wrażenia pośród sterty wygniecionych ciuchów. Cieszyłam się na nowe wyzwanie i już tego samego wieczoru zabrałam się do przygotowań do rozmowy.
Pierwszym etapem rekrutacji była rozmowa online. Poszło mi nieźle. Zaproszono mnie na drugi etap. Znów wskoczyłam w najlepsze wyjściowe ciuchy. Wysiadłam z autobusu przed pięknym szklanym budynkiem w centrum miasta. Powitał mnie recepcjonista, usiadłam w ładnym biurze. Przede mną zasiadł dyrektor i jego asystentka.
Rozmawialiśmy o mnie i moim doświadczeniu. Nagle dyrektor zadał mi specyficzne pytanie związane z funduszami inwestycyjnymi. Nie myliła mnie intuicja! W autobusie powtarzałam materiał, z którego przygotowywałam się do tej rozmowy! Odpowiedziałam bez wahania, a dyrektor przyznał, że to jedna z najlepszych odpowiedzi, jaką dotychczas słyszał od kandydatów.
Dostałam tę pracę! Byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem!
Kolejne zmiany
Po upływie kilku miesięcy moje wysiłki na LinkedInie zostały po raz kolejny zauważone. Zaproponowano mi pracę w moim zawodzie, bo komuś spodobał się sposób mojej komunikacji w social mediach. Fundusze inwestycyjne nie szły w parze z moim wykształceniem. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę i zmieniłam pracę.
Było miło, ale się skończyło. Praca okazała się nie do końca związana z moim wykształceniem. Firma była malutka, a możliwości rozwoju – żadne. Tym razem stałam się pełnoprawną bezrobotną. Bardzo bałam się kolejny raz przechodzić przez niekończące się procesy rekrutacji. Jednak mając za co żyć (zasiłek dla bezrobotnych w Luksemburgu wynosi 80% poprzedniej wypłaty), byłam spokojniejsza.
Ja? Dlaczego znowu ja?
Moje pierwsze spotkanie w urzędzie pracy nieco mnie dobiło. Nigdy nie sądziłam, że nie będę potrafiła samodzielnie znaleźć pracy. Każde kolejne spotkanie było dla mnie traumatyczne. Starałam się wyjaśnić urzędnikom, że bardzo chcę pracować w dziedzinie komunikacji, że jestem zmotywowana.
Pojawiły się pierwsze schody. Niechlujne nazewnictwo mojej poprzedniej pozycji sprawiło, że urząd był zobligowany wysyłać moje CV do rekruterów i firm z zupełnie innych branż niż ta, w której jestem wyspecjalizowana. W mojej poprzedniej umowie o pracę zostałam bowiem nazwana Business Developerem.
Była to mała firma, którą pomagałam rozwijać. Chciałam jednak pracować w obszarze komunikacji. Stałam się zatem ofiarą systemu. Mogłam natomiast wybrać drugą, inną dziedzinę, w której chciałabym znaleźć pracę. Wybrałam upragnioną komunikację. Dopiero po kilku tygodniach zaczęłam dostawać oferty związane z tą branżą. Nie obyło się bez dziwnych rozmów, zerwanych kontaktów czy piętnastopunktowej listy zadań rekrutacyjnych.
Po raz drugi w mojej emigracyjnej karierze nie mogłam znaleźć pracy. Spędzałam godziny przed komputerem, tworzyłam treści na LinkedInie, wydzwaniałam do agencji pracy… Była to powtórka z rozrywki, ale w dużo lepszych okolicznościach – co miesiąc na moim koncie bankowym lądował zasiłek dla bezrobotnych. Tym razem nie martwiłam się o to, że nie mam co jeść… Jednak upiorne myśli, że do niczego się nie nadaję, nie ustawały.
Oznacz mnie w komentarzu!
Nie przestawałam skrobać postów na LinkedInie. Pewnego dnia ktoś oznaczył mnie w komentarzu pod ogłoszeniem pracy. I dalej już poszło! Wiadomość, krótka wymiana zdań i zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną!
Od Kopciuszka do…
Od roku spełniam się w pracy. Jest związana z moim wykształceniem, codziennie używam dwóch języków obcych, rozwijam się. Mało tego! Moje zdolności sceniczne zostały docenione i reprezentuję firmę, będąc gospodynią imprez na scenie. Stoję przed publicznością sięgającą sześćiuset osób!
Dzisiaj ludzie piszą do mnie na wspominanym wcześniej LinkedInie, że ich inspiruję. A naprzeciwko mojego biura stoi dom. Dom, który sprzątałam, gdy rok wcześniej nie mogłam znaleźć pracy i zostałam bez środków do życia.