Felietony

Poprawcie mnie, jeżeli się mylę, ale myślę, że w pewnym wieku, a konkretnie po czterdziestce, każdy człowiek ma dłuższą lub krótszą listę trudnych wydarzeń, które miały miejsce w jego życiu. Na mojej jest zupełnie niespodziewana zdrada oraz rozwód z człowiekiem, za którego uczciwość gotowa byłam ręczyć głową (nigdy tego nie róbcie), utrata pracy, prawdopodobnie równie niespodziewana, kiedy przyjechał z daleka bardzo ważny człowiek, żeby mi zakomunikować, że kolejnego dnia od rana mogę pić szampana. Jeżeli jednak ktoś mnie zapyta o moją najbardziej traumatyczną historię, to bez zastanowienia odpowiem, że był nią pogrzeb mojej teściowej… kenijskiej teściowej. 

Imprezę trwającą tydzień i zawierającą, z punktu widzenia Europejki, mnóstwo elementów z pogranicza absurdu, wielkiej dramy, tragedii i komedii, odchorowywałam przez dwa tygodnie. 

I nawet jeśli ta historia nie jest opowiedziana tak, jak powinna, chcę, żebyście wiedzieli, że jej celem nie jest ośmieszenie innej kultury czy tradycji, a raczej pokazanie, jak trudne bywa dostosowanie się do zastanej rzeczywistości, która tak bardzo różni się od naszej własnej. Opisanie, jak czasami stłamszeni i wytrąceni z równowagi przez wszechobecną inność, buntujemy się, używając kpiny i sarkazmu. Patrząc z perspektywy, wiem, że byłam zbyt słaba, żeby przyjąć, ogarnąć i zaakceptować brak akceptacji, odmienność, niechęć i inność. 

Byliśmy wtedy w okresie przejściowym pomiędzy życiem w Norwegii, gdzie spędziliśmy prawie dziesięć lat i zamieszkaniem w naszym nowym, kenijskim domu pod palmami. Po dwóch miesiącach wakacji w Kenii, które spędziłam w różnych hotelach, wróciłam na kilka miesięcy do Polski, podczas kiedy mój mąż wykańczał dom, przygotowywał wszystko na nasz przyjazd i wkręcał się w swoją nową pracę. 

Teściowa była chora już podczas mojego pierwszego pobytu. Wiedzieliśmy, że ma raka trzustki i było oczywiste, że w Kenii jej nie wyleczą. Później się okazało, że nie wyleczyliby jej nigdzie. Rodzina wysłała kobietę do Indii, gdzie szpitale onkologiczne są jednocześnie hotelami dla przyjeżdżających z chorymi rodzin. Mama męża spędziła tam miesiąc, ale właściwie nie było wiadomo po co, bo od razu ustalono, że nie mogą jej pomóc. Nie wiem też dlaczego wróciła do Kenii z długa listą leków i wskazaniem do chemioterapii. Nie było żadnej nadziei, a jednak przez kilka miesięcy rodzina zapożyczała się na ogromne kwoty, żeby postępować zgodnie ze wskazaniami. Kwoty były tak ogromne, że niewiele brakowało, a nie doszłoby do pogrzebu i nie dlatego, że babcia nagle ozdrowiała… ale po kolei. 

Po trzech miesiącach od mojego wyjazdu do Polski teściowa zmarła. Był początek listopada. Z dnia na dzień kupiłam bilet i nie uprzedzając męża, poleciałam na pogrzeb. Wcześniej zdarzało się, że braliśmy udział w uroczystościach przed-pogrzebowych, ale to były zwykle tylko krótkie wizyty w domach, gdzie spotykali się członkowie rodziny, przyjaciele i sąsiedzi, żeby razem wypić herbatę i potowarzyszyć żałobnikom. Tym razem miałam być w centrum wydarzeń. Jak bardzo w centrum, miałam się dopiero przekonać. 

Kiedy weszłam do naszego domu, trwało właśnie spotkanie organizacyjne członków najbliższej rodziny. Omawiano plan nadchodzących wydarzeń. Tego wieczora było jeszcze cicho i spokojnie, a ja nie miałam wątpliwości, gdzie jestem i co się dzieje. Ale rano wszystko się zmieniło. Do naszego domu zaczęli się schodzić i zjeżdżać ludzie. Większości nie znałam. Nasz dom jest dość duży i od razu poinformowano mnie, że zatrzyma się u nas tyle osób, ile tylko jest możliwe. Zajęto wszystkie sypialnie, salon i podłogi. Mój teść jest znanym w Kenii muzykiem, twórcą stylu bango, więc każdy chciał okazać mu współczucie. Dwie pralki pracowały nieprzerwanie, ponieważ zajmujące sypialnie siostry mojego męża oczekiwały codziennej zmiany pościeli. Nasza gospodyni rozkładała ręce, a ja starając się wytłumaczyć szwagierkom niestosowność ich oczekiwań, stałam się przedmiotem pełnych oburzenia rozmów. Osoby korzystające z mojej gościnności dały mi otwarcie do zrozumienia, że mam obowiązek, w moim własnym domu, dostosować się obyczajów panujących w ich kraju. Zajęły mój dom, a ja miałam akceptować wszystkie wymagania i spełniać ich zachcianki. Zagryzałam zęby i robiłam swoje. 

Do pogrzebu zostało pięć dni. Powoli zaczynałam się dusić. Oprócz ludzi przebywających w naszym domu, wielu koczowało w ogrodzie. Mamy trzy wyjścia z domu. Przed każdym z nich rozlokował się tłum gości, którzy byli z nami przez całą dobę. Leżąc w swojej sypialni, do której kategorycznie odmówiłam wstępu komukolwiek, co było kolejnym powodem oburzenia, bo przecież na podłodze jest mnóstwo miejsca, czułam się osaczona. Wyobrażałam sobie w nocy, że ściany znikają, a ja leżę pomiędzy tym całym tłumem wpatrzonych we mnie ludzi. Muzyka nie przestawała głośno grać. Byłam wykończona, ale sen nie przychodził. Łazienki nigdy nie były wolne, a przez to też czyste, bo nie było ich kiedy posprzątać. Ludzi ciągle przybywało. Każde moje opuszczenie domu skutkowało odwracaniem się wielu głów i wzmagało szepty. Byłam nieustannie obserwowana, a moje zachowanie, komentowane. 

Drugiego dnia przywieziono dla mnie strój pogrzebowy – piękną turkusową tunikę do ziemi, z kolorowymi wzorami, obowiązkowy uniform wszystkich kobiet z najbliższej rodziny. Byłam częścią tej rodziny, chociaż akurat wtedy zupełnie tego nie czułam. Będąc obserwatorem innej kultury, myślę, że łatwiej zaakceptować nam jej odmienność, nie będąc jej uczestnikiem.

Pojechaliśmy z mężem zamówić trumnę. Wybór był powalający. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, nie wiem, czy w Europie też jest taka różnorodność, ale z pewnością nigdy nie spotkałam się z zamontowanymi w wieko trumny oknami.  Zmarłą ubrano zgodnie z tradycją w suknię ślubną i podczas ceremonii otwarto okienko, żeby każdy mógł zobaczyć jak wygląda i się pożegnać. 

Teściowa miała być pochowana w ogrodzie koło swojego domu, a ponieważ nasze domy sąsiadują, wybrane miejsce znajduje się dokładnie naprzeciwko naszego tarasu. Gdyby nie rośliny, które posadziliśmy, codziennie widziałabym jej grób. Zgodziłam się na to szaleństwo tylko pod warunkiem, że grób zostanie wymurowany. Nikt nawet nie pomyślał o zagrożeniu epidemiologicznym, zresztą poziom korupcji w instytucjach zajmujących się takimi sprawami, odbiera im jakąkolwiek wiarygodność. Prace trwały już dwa dni, kiedy zdecydowałam się, znając dobrze nieroztropność lokalnych fundi (robotników), sprawdzić, jak im idzie. Do pogrzebu został jeden dzień. Już na oko wiedziałam, że coś jest nie tak, ale zmusiłam męża do zmierzenia wykopu, oczywiście był za mały. Nie było mowy, żeby trumna się do niego zmieściła. Nie wiem, co by się stało, gdybym tego nie zauważyła. Prace zostały wznowione po korekcie. 

W międzyczasie okazało się, że szpital nie wyda nam zwłok, jeżeli nie uregulujemy jakiegoś szalonego rachunku, który wystawili nie wiadomo za co. Zaczęło się gorączkowe poszukiwanie pieniędzy. Kwota była tak horrendalnie wysoka, że musieliśmy przeprowadzić dwie publiczne zbiórki, co zresztą jest w Kenii zupełnie normalne, pogrzeby są drogie, a ubezpieczenia nie ma. Rodzina była już spłukana po trwającej wiele miesięcy chorobie i próbach leczenia. Myślicie, że w Europie jest drogo? Nie jest! Do końca nie było wiadomo, czy będziemy mieć wystarczającą ilość środków, żeby odebrać teściową, bez której ceremonia pogrzebowa nie bardzo mogła się odbyć. 

W tym samym czasie trzeba było zatrudnić kilku kucharzy, specjalistów od takich imprez, którzy w naszym ogrodzie zorganizowali kuchnię polową i karmili koczujące tłumy. Kozy pasące się obok zniknęły. Ten pogrzeb wyznaczył także koniec ich egzystencji, zostały zabite, a mięso sprawiono na leżącym obok kamieniu w towarzystwie tysiąca much. 

W przeddzień pogrzebu do kostnicy pojechały córki i siostry zmarłej, żeby ją przygotować. Potem trumna została odebrana i przewieziona najpierw do kościoła (anglikańskiego), gdzie odbyło się nabożeństwo okraszone licznymi przemówieniami przedstawicieli władz (ze względu na mojego teścia) i różnych organizacji kobiecych, do których zmarła należała, a także członków rodziny, a następnie do domu teścia na krótką wizytę i pożegnanie (teściowie mieszkali w dwóch domach ze względu na pracę teścia i jego przywiązanie do starego domu). 

Gdy jechałam do kościoła z naszą gospodynią, zatrzymała nas policja. Policja to kolejny temat rzeka w Kenii. Policji można się tylko bać, ponieważ nikomu nie pomaga, a zwłaszcza białym. Policja wyłudza łapówki, a jeżeli jesteś oporny, to je wymusza. Ale tego dnia było mi już wszystko jedno, chociaż następnego dnia miałam wsiąść do samolotu do Europy i teoretycznie nie mogłam sobie pozwolić na nieroztropność. Mogli mnie przecież zamknąć w celi i zdjąć mi buty (znam takie historie). Policjantowi nie podobał się wygląd auta, co miało być podstawą zatrzymania i powodem do mandatu. Gospodyni, która była ze mną w samochodzie, czując, że jeżeli dopuści mnie do głosu, to wszystko źle się skończy, wzięła sprawy w swoje ręce. Wyciągnęła skądś kawałek czerwonego materiału i kazała mi go przywiązać do lusterka. To był znak, że jedziemy na pogrzeb i policja miała nas dzięki temu zostawić w spokoju. Nakrzyczała coś w suahili i puścili nas bez dalszych pytań. 

Ostatecznie trumna dotarła do miejsca pochówku, ale na szczęście wstawiono ją do domu teściowej. Wieczorem wyniesiono ją na zewnątrz, pod namiot. Miałam świece antykomarowe, które ustawiłam wokół. Nie przetrwały zbyt długo, ktoś je ukradł. Zjawiało się co raz więcej ludzi, chociaż wydawało się, że jest to po prostu niemożliwe. Przyjechał zespół muzyczny. Rozpoczęły się śpiewy i tańce wokół trumny, uwierzcie mi, robi to upiorne wrażenie. Ludzie jedli, pili, rozmawiali, niektórzy się modlili. Płakałam tylko ja, w końcu nie wiedziałam, czy ze smutku, czy zmęczenia i bezsilności. Nie mogłam wyjść i pójść do domu. Byłam w domu, w którym były też setki nieznanych mi ludzi. Impreza trwała do rana.

Rano zaczęły się obrzędy pochówku. Najpierw część oficjalna, podczas której goście siedzący na wypożyczonych, plastikowych krzesełkach pod wypożyczonymi namiotami słuchali przemówień rodziny i modlitw. 

W końcu trumna z teściową została złożona do grobu, na szczęście poszerzonego na tyle, że udało się ją włożyć horyzontalnie i przykryć betonową pokrywą. Koniec. 

Nie, to nie był jeszcze koniec. Znowu zaczął się poczęstunek. Nasz dom przewidziano na jadalnię dla VIP-ów, czyli gości brata męża, który jest szefem banku oraz dla oficjeli z Mombasy. Później okazało się, że wielu gości uważało się za bardzo ważnych. Krążyłam po własnym domu jak intruz. W końcu przyszedł czas na spakowanie walizki i wyjazd. 

Mój mąż nie mógł mi pomóc w tym okresie. Przecież to ja poleciałam pomóc jemu. Nie mogłam i nie chciałam narzekać. Właśnie zmarła jego matka, otaczali go przyjaciele i rodzina, których być może sam nie do końca rozumiał, ale miał potrzebę bycia z nimi. Rozumiałam to.

Kiedy wsiadłam do samolotu świat nagle zwolnił. Zamówiłam drinka i zapadłam w niebyt. A potem zachorowałam. 

Joanna Kavu

4.9 7 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
kasia
kasia
2 lat temu

Joasiu, wstrzasajace przezycia, zwlaszcza, ze dotyczace tak trudnego tematu. Ja mam tylko za soba pogrzeby polskie i jeden irlandzki, ktory tez byl inny niz te nasze. Mam nadzieje, ze nie chorowalas dlugo. Bardzo ciekawy tekst!

Magdalena
Magdalena
2 lat temu

Świetnie opisana historia, ciarki przechodzą na myśl, że to nie fikcja a wspomnienie

Awatar użytkownika
Kasia
2 lat temu

Ale mnie wciagnela ta historia. Ja bym chyba nie dala rady tego ogarnac. Ani fizycznie, ani mentalnie. I zgadzam sie z tym, ze podziwianie innej kultury z boku jest latwiejsze i fajniejsze niz bycie bezposrednim jej “uczestnikiem’. Pewne rzeczy nas zwyczjanie przerastaja swoja innoscia. Obrzedy i rytualy, ktore dla kogos sa norma, w nas moga wywolywac mase emocji, z ktorymi ciezko sobie poradzic. Stad tez pewnie twoja choroba.

Last edited 2 lat temu by Kasia Sosińska
DarekSt
DarekSt
2 lat temu

Brawurowy opis wydarzeń, niewątpliwie ciekawych z naszego punktu widzenia.