Wczorajszej nocy zaczął padać śnieg i tak mu się to spodobało, że nie przestaje. Stoję przy kuchennym oknie i zaklinam rtęć na termometrze.
– Zostań tam gdzie jesteś, nie opadaj! – cedzę przez zęby, przymykając oczy i próbując opanować złość. Przesadziłam z minimalizmem. Nie wyjdzie nam to na zdrowie. W domu, w którym aktualnie mieszkamy, nie ma zbyt wielu mebli, ale jest całkiem spora szafa. Trzymam w niej sześć sukienek, dwie pary butów, pareo na plażę i dwie torebki. Resztę odzieży mam na sobie, wyglądam jak ludzik Michelin. Ubrałam się na cebulkę i terroryzuję rodzinę. Z marnym skutkiem. Syn zamknął się w sobie i tkwi w bezruchu, kiedy mąż z dumą dokonuje prezentacji własnych części garderoby. Należą do nich imponujących rozmiarów polar, sweter z kapturem i ciepłe skarpety. Człowiek, z którym wędruję przez życie jest tyleż samo pragmatyczny, co wspaniałomyślny. To dlatego zgodził się na współużytkowanie zimowej kurtki. W obecnej, dość chłodnej sytuacji, jest to jakaś alternatywa, ale nie zachwyca ona nastolatka.
– Mamy wychodzić z domu naprzemiennie? – pyta syn, marszcząc brwi z dezaprobatą.
– Cóż ze mnie za matka? – wzdycham, przełykając kawałek tutejszej foccacii. Zupełnie umknął mi fakt, że dzieciom zdarza się rosnąć. W ogóle, to nie wiem po jakiego diabła zmarnowałam cenne miejsce w bagażniku, zabierając ze sobą te wyjściowe kiecki. Tę tutaj, niebieską bombkę w kwiaty, włożyłam dosłownie dwa razy, na własny ślub i na wernisaż sztuki współczesnej, na którym odbywała się premiera katalogu z moim krytycznym tekstem. Czerwona kopertówka jest w stałym związku z wieszakiem od ponad dekady. Nabyłam ją, aby uwieść młodego przystojniaka z naukowym dorobkiem. Pojechała ze mną do Opery Wiedeńskiej i zadanie wykonała. Potem miała mniej ekscytujące, zawodowe funkcje – odwracać uwagę w czasie wystąpień publicznych na seminariach. Może parę razy siedziała ze mną przy wigilijnym stole. Ech! Te kobiece sentymenty! Zamieniłabym teraz wszystkie sukienki, pończochy, jedwabie i fiszbiny na porządne, ciepłe odzienie podbite watoliną. O! I właśnie mnie olśniło. Mamy na wyposażeniu spodnie narciarskie. Czas wydobyć je z czeluści strychu.
Biegnę na ostatnie piętro, gdzie schowałam sprzęt sportowy, nasz najcenniejszy i jedyny dobytek.
Drewniana, dość mocno spróchniała poręcz trzeszczy niebezpiecznie, a dziurawe schody uginają się pod ciężarem moich stóp. Mamy tutaj iście spartańskie warunki. Żyjemy pod jednym dachem z nietoperzami. Są też inni współlokatorzy. Wiewiórki mają swoją spiżarnię na piętrze. Pająki, które przez ostatnie pół wieku były jedynymi mieszkańcami tej posiadłości, wyniosły się zaledwie miesiąc temu. Często nas odwiedzają. Piwnice zajęły gryzonie. Z rozrzewnieniem wspominam nasze ostatnie, luksusowe mieszkanie. Dwupoziomowa mansarda. Wysublimowana i piękna, z widokiem na dachy i kościelne wieże, z wielkim oknem w kształcie diamentu. Perła w samym sercu europejskiej metropolii i wszelkie, wielkomiejskie wygody. Przymykam oczy i zatapiam się we wspomnieniu. Widzę, jak wstaję z wielkiej wanny pokrytej secesyjną dekoracją i kładę mokrą stopę wprost na gorące kafle pokoju kąpielowego. Dzisiaj? Owszem, mogę liczyć na luksus wzięcia prysznica, ale pod warunkiem, że zostanę morsem! Musieliśmy całkowicie zwariować. Zaanektować do zamieszkania przestrzeń parteru kamiennego domu, który wybudowano w średniowieczu? Ściany są grube na półtora metra i mają ponad trzysta lat. Drewniane bele stropów pamiętają upadek Republiki Weneckiej. W tym domu żyje się archaicznie, grzejąc wodę na piecu wyprodukowanym w czasach JFK, przelewając wrzątek do miski za pomocą żeliwnego czerpaka, oddychając historią i wszechobecnym kurzem. Remont, który prowadzimy, pochłonął całkowicie pierwsze piętro. Na piętro drugie niebezpiecznie jest wchodzić, a po strychu hula wiatr, wpadając na przestrzał przez olbrzymie dziury. To nie jest odpowiednie miejsce do życia dla rozsądnych ludzi.
Ale my nie jesteśmy rozsądni. Mamy sporo defektów, w tym jeden karygodny. Nie potrafimy się zakorzenić.
Cechuje nas niepohamowana ciekawość i jesteśmy chronicznie zachłanni wrażeń. Uprawiamy wolne zawody i wzięliśmy sobie głęboko do serca znaczenie tego określenia. Do pracy wystarczają nam laptopy, przenośny ekran, odpowiednie oprogramowanie i Internet. Z rzeczy doczesnych mamy jeszcze głośniki, ponieważ pracujemy efektywnie tylko wtedy, gdy słuchamy muzyki. Kochamy wolność w każdym znaczeniu tego słowa. Podłączamy się do systemu wtedy, gdy tego potrzebujemy, wymieniając się zasobami. Odkrywamy świat jak niegdyś Nomadowie. Dawno przestaliśmy tęsknić za konkretnym domem, bo mieliśmy domów wiele, a tęsknota rozdrobniona jest mniej uciążliwa. Pojmując też, że szczęście nie zależy od przedmiotów materialnych, uwolniliśmy się od presji posiadania. To naprawdę przyjemne uczucie, kiedy nie musisz już nic udowadniać tym, co masz. Nasza obecność w antycznej osadzie jest związana z pracą, ale to też kolejna przygoda.
Nastolatek niekoniecznie podziela te same radości. Martwi mnie, że wciąż nie znalazł przyjaciela, mało kto mówi tutaj po angielsku. Syn uczy się przez Internet, dzięki szkole Libratus, ale „wirtualny kolega z ławki” to nie to samo, co rozbrykany rówieśnik, z którym można beztrosko pokopać piłkę. Póki co, jedyną rozrywką, któremu dostarczamy synowi są wielogodzinne spacery z psem po górskich szlakach, prowadzenie ożywionych dyskusji i zwiedzanie okolicy. Do czasu! Chyba trudno nam będzie spacerować po śnieżnych zaspach w jednej kurtce. Utkniemy tu? Szczękając zębami z zimna przyznaję z pokorą, że chyba właśnie się boję.
– Każdy wybór niesie za sobą koszty.
Wybierając życie w podróży, skazałam się na trudność i ciągły proces dostosowawczy. Marznę na własne życzenie. Ale jakie mam widoki! – dodaję już samolubnie, bo przecież konsekwencje moich wyborów ponoszą dzieci. Najmłodszy – ubrany w zbyt dużą, niemodną kurtkę i skazany na nasze towarzystwo. I jego starsze rodzeństwo, które zostało daleko, po drugiej stronie gór i musi samo radzić sobie w swoich prawie dorosłych życiach. Zastanawia mnie, jak to jest „być dobrą mamą”? Czy model współczesnego idealnego rodzica, który kupuje miłość za przedmioty albo planuje dziecku każdą wolną chwilę, zapychając grafik zajęciami pozalekcyjnymi, programując starannie jego przyszły sukces, jest lepszy? Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych ludzi mój sposób na wychowanie jest nie do zaakceptowania. Stałam się anarchistką, dziwadłem i nieodpowiedzialnym głupcem. Któż to widział, aby w dojrzałym wieku rzucić wszystko dla jakiegoś alternatywnego życia i mrzonek o poszukiwaniach poważniejszej intencji?
Tutaj, choć skupiamy się na pracy projektowej, żyjemy razem, obdarowując się wzajemnie niesłabnącym entuzjazmem. Poprzednie nasze życie było balem towarzyskim. Artystyczna bohema, wernisaże, wystawy, wykłady i dom pełen gości. Nie było czasu dla rodziny. Tym razem żyjemy trochę aspołecznie, jakbyśmy potrzebowali do szczęścia tylko siebie i ciszy. Naszym przystankiem w podróży jest Premana – ostatnie miasto Valvarrone. Za nią rozpościerają się już tylko niedostępne szczyty. W okresie letnim, nad jeziorem Como niezliczone tłumy turystów fotografują w pośpiechu palmy w ogrodach i zachwycają się architekturą pałaców i willi. Tymczasem zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej i tysiąc metrów wyżej, my oglądamy obrazy idealnego życia, spokojnie zanurzonego w górach oświetlonych przez leniwe słońce. Patrzymy na egzystencję otoczoną lasem i wspartą solidnymi skałami i czujemy się tak, jakbyśmy odbyli podróż, docierając do czarodziejskiej krainy. Tu nie ma powodu, aby gdzieś się spieszyć, tutaj nie marnuje się zasobów. Dzięki górskim wędrówkom zaczęliśmy rozumieć, jak prawdziwie żyje się od setek lat. We wspólnocie, która akceptuje trudne warunki, czerpiąc radość z prostoty i piękna. Gdzie istotą życia są natura, śpiew, jedzenie i szacunek do wszystkiego, co istnieje. Latem wiązałam buty i szłam w góry po natkę pietruszki albo szpinak. Po drodze zbierałam jeżyny. Wieczorem z ryżu, cebuli, mleka i masła robiłam przepyszną risot in tol lac. Tak było latem.
– Ale jaka czeka nas zima? – pytam, naciągając rękawice i dopinając szczelnie zamek narciarskiej kurtki. Trzeba iść po drewno i zapalić wreszcie w piecu. Czy się boję? Tak, ale bardziej niż strach odczuwam inną, silniejszą emocję. To ciekawość.
– Jaka czeka nas tutaj zima?
Zalążek odpowiedzi znajduję tuż za rogiem średniowiecznej kamienicy. Wczoraj zachodzące słońce czesało dolinę złotem, dziś świat jest bajecznie srebrny. Przez chwilę nie przeszkadza mi zimno i nie odczuwam już złości. Trwam w niemym zachwycie.
Zyta Misztal v. Blechinger
Piękny, inspirujący tekst. Uwielbiam ludzi z pasją. Z pasją na życie.
Pozdrawiam serdecznie z pragmatycznej Holandii.
Dagmara
Pięknie napisane, wzruszające…czytałam szybko i było mi smutno kiedy skonczylam….chce jeszcze!
Nie jestem Polką, nie jestem na emigracji, a tekst czytam z wielką przyjemnością. Dobrze się Ciebie Zyta czyta. Świetny styl i treść, którą podpowiada Ci życie!
Bardzo dziękuję Darku! Niechaj nam wszystkim życie pisze najciekawsze scenariusze. Choć może lepiej abyśmy pisali je sami, wciąż podążając za tym „ekscytującym napięciem”, zagadką która nadaje smaczek naszej egzystencji. Saluti a tutti 😉
Piękny tekst. Z jednej strony zazdroszczę tej wolności, z drugiej wiem, że na dłuższą metę potrzebuję mojej przystani, domu, do którego mogę wracać, gdzie mogę trzymać swoje dyrdymały, książki, ubrania sprzed 10 lat! (do minimalizmu mi daleko… oj bardzo daleko!)
Ciepła życzę!
Kolejny piękny tekst… Jesteś niesamowita, inna niż większość z nas, jesteś sobą i niech tak zostanie 😘😜
Zyta a ja przeczytalem Twoj tekst siedzac pod palmami na karaibskiej plaży i aż mi dreszcze tęsknoty przeszły po ciele na wsppmnienie o zimie ktorej od lat nie doświadczam
….
ściskam
Romek
Fantastyczy tekst. Czytałam na jedym wdechu.
Super sie czyta proszę o następny.