Felietony

Byliśmy normalną rodziną, tzn. normalną w tej kuli patologii, w której sami się uwięziliśmy. Trafiały się wojny domowe. W święta zamiast zapachu pierników unosił się odór alkoholu, bo ojciec nienawidził Bożego Narodzenia, więc starał sobie ten czas umilać, zatruwając przy tym powietrze i nasze humory. Mama zawsze starała się za dwoje i choć nie miała już siły i motywacji ciągnąć to małżeństwo pełne niepowodzeń, to trwała w tym bezmyślnie. Przed odejściem zapewne powstrzymała ją małomiasteczkowa tendencja brania przez ludzi na języki, ale również strach przed ojcem. Zrozumiałem to dopiero, kiedy rozstali się na dobre. Od ojca ciężko się było uwolnić. 

 

Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę moją matkę ukrytą w szafie, gdzieś na podwórkowej melinie. Było to kilka dni po tym, kiedy wyszła z domu tylko na moment, a przeciągnęło się do kilku godzin. Nie wiem, jak ojcu udało się wywęszyć, gdzie tak naprawdę jest. Miał w zwyczaju emanowanie chłodem, słynął z oszczędności słów, gestów i emocji. Kiedy wszedł do domu, zobaczyłem jego białą z przerażenia twarz, wydawałoby się, że wpadł w jakąś emocjonalną pułapkę tych wszystkich myśli i tłamszonych uczuć, które przez lata odpychał. Wydawało się też, że ciężar jego kamiennego serca w końcu przygniótł go samego. Wtedy tak pomyślałem, że spotkała go zasłużona kara za tę całą obojętność i emocjonalną nieobecność. W sumie myślałem tak przez długie lata. Gdy już dorosłem, wymazałem z umysłu wszystkie te oskarżające i zawistne myśli. Zrozumiałem, że nikt nie zasługuje aż na tak druzgocącą karę, jaką jest zdrada. Bagno było tym głębsze, że wybrankiem matki okazał się po stokroć gorszy od ojca pijak, recydywista, złodziej i ogólnie rzecz ujmując – margines społeczny. Ojciec wszedł, stanął w kuchni, a ja patrzyłem na niego przez otwarte drzwi mojego pokoju. Nigdy za wiele nie mówił, podobnie było tym razem. Padły proste słowa: „Matka mnie zdradziła”. Te słowa otworzyły bramy piekieł i wtedy jeszcze nie wiedziałem, że od tych słów zacznie się moja życiowa i emocjonalna tułaczka, a w zasadzie wygnanie. 

 

Matka wróciła, żeby spakować swoje ciuchy. Ojciec podbiegł do niej i kopnął ją w plecy z całej siły. Zgięła się wpół, zalana łzami nie przestawała wsadzać do torby kilku cenniejszych ubrań. Kiedy doszła do szafy, musiałem stanąć między nimi, aby uchronić ją od nadchodzących ciosów ojca. 

 

Usłyszałem, że mogę wypierdalać razem z tą kurwą. Spakowałem tylko plecak. Przez ciemne październikowe uliczki przeszliśmy w zupełnym milczeniu. Poszedłem do koleżanki, a mama poczłapała w kierunku domu swojej ciotki, który raczej powinienem nazwać budynkiem, bo z prawdziwym domem niewiele miał wspólnego, mimo że mieszkało w nim małżeństwo i dwoje dzieci oraz babcia trzymająca się cienkiej nitki wegetacji. 

 

Dni mijały, a ja pomieszkiwałem trochę po znajomych, u jednej lub drugiej ciotki i przyszywanej babci. Później doliczyłem się ośmiu różnych miejsc w przeciągu roku, w których przesypiałem kilkadziesiąt nocy. Mieszkałem przez jakiś czas w pokoju przeznaczonym głównie dla turystów, a ja, mimo że byłem mieszkańcem tego miasteczka, nagle stałem się obcym, napiętnowanym i niechcianym przez nikogo. Nawet mury mieszkań, kontakty, zakurzone kąty i meble spoglądały na mnie wrogo. Częste zmiany lokum nieudolnie tłumaczone były ludzką głupotą, brakiem uprzejmości i wyrozumiałości. Prawda była jedna – wywalali nas na zbity pysk, bo nie płaciliśmy na czas lub nie płaciliśmy w ogóle. W małym miasteczku wieści roznoszą się z zawrotną prędkością. Już każdy szeptał o naszych sprawach. Było dużo domysłów, plotek, ale i kilogramy prawdy. Każda mijana osoba spoglądała na mnie z politowaniem i chęcią wyrzucenia z siebie natrętnego pytania: „Co z tobą dalej będzie, dziecko?”. Mijały dni, a za nami ciągnął się coraz to intensywniejszy smród długów, zepsutej opinii i życiowej zgnilizny trawiącej nas nie tylko z zewnątrz, ale niszczącej także od samego środka. Miałem 16 lat, a moje dni ktoś roztrzaskał w drobny mak. Kiedy próbowałem pozbierać się w jeden, w miarę zgrabny kawałek, ktoś znów uderzał i cała praca szła na marne. Broniłem matki, jak mogłem, ale zauważałem też jej błędy. Widziałem, jak pije ukradkiem, a puszki po piwie chowa w każde możliwe miejsce. Znajdowałem je w koszu na pranie, w pralce, za meblami, w pościelowej skrzyni łóżka oraz wszędzie tam, gdzie było kilka centymetrów wolnej przestrzeni, aby można było upchnąć pustą puszkę po najtańszym chmielnym napoju. Picie matki nie zaczęło się po tym, jak poznała swojego partnera z kryminalna przeszłością. Zaczęło się o wiele wcześniej. Zaczęło się już w dniu jej narodzin, kiedy jej matka alkoholiczka, kilka dni po porodzie postanowiła uczcić narodziny córki i poszła w kilkudniowe tango, a moja matka trafiła pod opiekę cioci i babci. To one ją wychowały, ale po ich śmierci, matka się załamała. Odeszły dwie najważniejsze osoby w jej życiu. Dzięki nim jakoś się trzymała, miała z kim porozmawiać o nieudanym małżeństwie, o zwichniętych planach, o ciepłym i radosnym domu, którego nie miała, o niepewnej przyszłości. Gdyby żyły odrobinę dłużej, być może jej alkoholizm nigdy by się nie obudził lub jego skutki nie byłyby tak druzgocące dla wielu osób. 

 

Rok, w którym odeszły ciocia i babcia, był rokiem niezmiernie trudnym, naszpikowanym nieszczęściem i ociekającym strumieniami łez. Był to rok 2004. Nowy Rok rozpoczął się pogrzebem mojego przyszywanego dziadka. Miesiąc później znaleziono tatę mojego ojca w ciasnych objęciach wisielczego sznura. Można wyliczać dalej, a wyliczanka miała koniec dopiero pod koniec następnego roku. Przeszliśmy przez pogrzeby, choroby, samobójstwa, ojcowskie próby odebrania sobie życia, amputację nóg mojej babci, cięcia etatów w zakładzie dającym pracę połowie miasteczka, wypłaty na kilka rat, długi, zakupy na „zeszyt”, przetarte spodnie i dziurawe buty, aż po ukrywanie puszek i moje wagary oraz ich konsekwencje. To i tak nie wszystko. 

 

Widziałem wiele, więcej niż przeciętny nastolatek i więcej niż powinienem zobaczyć nawet jako dorosły. Widziałem moją matkę z rozbitą, zalaną krwią twarzą i powbijanymi w policzki, kawałkami szkła. Kiedy zapytałem, co się stało, odpowiedziała, że została uderzona słoikiem przez partnera jej matki. Kłamała. Wiele osób widziało, jak jej ukochany okładał ją butelką. Kłamała wiele razy. Z czasem oszustwo przychodziło jej z taką lekkością, że przestała odróżniać fikcję od rzeczywistości. Broniła go niczym lwica, a niczym zwykły tchórz – nie broniła mnie. Nikt nie zwracał uwagi, że wychodzę w nocy i snuję się rozpaczliwie po ulicach, przesiaduję na rzeką i miejscowym zalewem, gdzie latem gdy wszyscy moi przyjaciele kąpali się i grillowali, ja roztapiałem się w ukropie kebabowej budki i zarabiałem cztery złote na godzinę, aby móc uzbierać na nowe spodnie i bilet miesięczny. Kiedy dostałem rower od kuzyna, mogłem zaoszczędzić na bilecie. Wraz ze zmianą pór roku, zmieniały się nasze mieszkania, wygląd matki i stan naszego konta. Zmieniał się mój nastrój. Zimą przesiadywałem smętnie w zimnym pokoju. Okryty kocem, słuchałem muzyki, która z jednej strony mi pomagała, z drugiej wbijała kolejny gwóźdź do mojej emocjonalnej trumny. Chciałem umrzeć. Wiele razy wyobrażałem sobie mój pogrzeb i za każdym razem widziałem garstkę ludzi, najbliższych znajomych i przyjaciół. Nie chciałem, żeby ktokolwiek płakał. Chyba najgorsza do zaakceptowania jest świadomość, że twoje istnienie nikogo nie obchodzi. Jeśli byś zniknął, nic by się nie zmieniło. Umieranie kojarzyło mi się z ciszą i spokojem. Z nicością i błogim zawieszeniem w próżni. 

 

Budziłem się późno, wracałem wcześnie rano. Nikt nie pytał, gdzie byłem całą noc. Mogłem robić, co tylko mi się wyśniło. Bywały dni, kiedy otwarcie mówiłem, że nie idę do szkoły. Przyjmowano tę informację jako coś zupełnie naturalnego, że szesnastolatek nie ma najmniejszej ochoty wybrać się na kilka lekcji. Chodziłem na imprezy, piłem dużo, czasem w ogóle. Wciągałem gaz, rozsmakowałem się w tanich winach, paliłem zioło gdzieś za szkołą. Kradło się jabłka z sadu i słuchało smutnych piosenek, które zapraszały do odebrania sobie życia. Miałem kiedyś pamiętnik. Kiedy dorosłem, wrzuciłem go do ognia. Patrzyłem jak ogień skacze po moich porażkach, zapłakanych wieczorach, dniach pełnych gniewu, smutku. Z zaciekawieniem obserwowałem jak oplata długie miesiące mojej męki, marnej egzystencji, biedy i chłodu. 

 

Miewałem dni, kiedy bolało mnie całe ciało, mimo że na nic nie chorowałem. Miałem takie załamania humoru, że nie raz stałem przed lustrem, patrzyłem jak łzy leją mi się z oczu. Zanosząc się płaczem, łapczywie zachłystując się powietrzem, pytałem sam siebie – dlaczego? Nie wiedziałem, dlaczego wyję jak małe dziecko. Nie umiałem sobie poradzić z emocjami. Teoretycznie radziłem sobie świetnie. Zakopywałem całe zło, gdzieś na ostatnim poziomie, martwego już, serca. Kiedy już ukryłem emocjonalnego trupa, wychodziłem do ludzi i śmiałem się tak mocno, jak wcześniej płakałem. Płakałem wtedy ze śmiechu. Rozbawiałem ludzi, opowiadałem śmiesznie-głupie historyjki i beznadziejne dowcipy. Maskowałam się najlepiej, jak umiałem. Wszystko po to, żeby chociaż na kilka chwil zapomnieć.

A miałem o czym zapominać. Tak wiele wydarzeń wyparłem z umysłu. Może pomógł mi w tym czas, bo to przecież ten słynny czas leczy rany. Ja ran nie wyleczyłem, zaszyłem je grubą nicią aktywności, ambicji i marzeń o byciu KIMŚ. Kimś o kim będą mówić dobrze, kogo będą chwalić i podziwiać, bo dosyć miałem egzystowania jako dziecko pijaków i przegranych. 

 

Było coś, z czym nie potrafię pogodzić się do dziś. Matka poinformowała mnie, że wyjeżdża szukać dla NAS lepszego życia w większym mieście. Po kilku tygodniach miała po mnie wrócić. Minęło dwanaście lat. Czekam do tej pory. Zawsze się śmieję, jak o tym opowiadam, a pod stołem wbijam sobie paznokcie w drugą dłoń. Bólem zagłuszam reakcje i dbam, aby żal nie skroplił się w moich oczach. 

 

Zmuszony byłem żyć z ojcem. Nie wiedział, jakie są moje ulubione płatki śniadaniowe, czy lubię parówki, nie znał moich muzycznych upodobań. Tak naprawdę znał mnie mniej niż sąsiad z bloku obok. Nie dostrzegałem jego starań, patrzyłem na niego jak na potwora i wroga. Codziennie skrupulatnie dostawiałem kolejne ściany dzielącego nas muru. Po latach zrozumiałem szczere intencje ojca Nauczyłem się empatii i spróbowałem postawić się na jego miejscu. 

 

W rodzicach najczęściej dostrzegałem niszczycieli. Serce zeżarła mi wściekłość. Rozdarty między przyjemnymi wspomnieniami z dzieciństwa, a truchłem okresu nastoletniego, znalazłem złoty środek. Zachowałem sielankowe obrazy, portret matki obudowałem w ramę, ojca zapamiętałem jako milczka i gbura, potrafiącego jedynie wzbudzać strach pomieszany z pogardą. To wszystko zakopałem głęboko gdzieś z tyłu głowy. Aktualny wizerunek moich rodziców jest w opłakanym stanie. Myśląc o nich, widzę obcych ludzi, którym nie wyszło. Zagubionych, chorych, przemęczonych piciem i problemami. Ile to razy chciałem zwyczajnie po ludzku powiedzieć: „Nie mam do was żalu. Wybaczam wam”. Nadal wyznaję to tylko w myślach. Nie potrafię wypowiedzieć tych słów, mam wrażenie, że potną mi gardło. Kiedy umrą, prawdopodobnie będę żałować niewypowiedzianych słów, nieudzielonej pomocy, przemilczanych spraw.

 

Doczekałem się dni, kiedy zaistniałem i zacząłem być postrzegany jako osoba niezwykle towarzyska, uprzejma, a przede wszystkim zaradna i pracowita. Pracowałem dużo i ciężko. Praca dawała mi satysfakcje, niezależność i spokój. Uciekałem w pracę. Kolejne oferty przychodziły, jedna za drugą. Ludzie mnie znali i polecali. Nie było momentu, w którym uświadomiłem sobie, że od teraz jestem zdany tylko na siebie, to zwyczajnie się stało, bez zapowiedzi. W klasie maturalnej musiałem skupić się tylko na nauce. Nie chciałem powielać sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy wychodziłem do szkoły, ale nie przekraczałem jej progu. To była pierwsza klasa liceum, a ja miałem na koncie ponad sto godzin nieusprawiedliwionych nieobecności oraz tragiczne oceny z dwóch przedmiotów. Mogłem nadrobić zaległości w wakacje. Nie robiłem tego. Próbowałem wiele razy, ale matematyka nie była moją przyjaciółką. Luki w wiedzy tylko się pogłębiały. W noc przed egzaminem poprawkowym zdałem sobie sprawę, że to się nie uda. Przegrałem z własną bezsilnością. Kiedy na drugi dzień poinformowałem matkę, że nie poszedłem, że nawet nie spróbowałem, odpowiedziała: „Nic się nie stało”. Stało się… Zmuszony byłem powtarzać klasę, poznać nowe osoby i odnaleźć się wśród szyderczych spojrzeń przepełnionych drwiną i pogardą.

 

Myliłem się. Nikt, absolutnie nikt, nie zadał mi ani jednego niewygodnego pytania. 

Porażka otworzyła mi drzwi do nowego życia. Pozbierałem się, poświęciłem czas nauce i maturę z matematyki zdałem na prawie siedemdziesiąt procent. Ja, matematyczny głąb. Po odebraniu świadectwa podziękowałem nauczycielce, że wtedy nie przepuściła mnie do kolejnej klasy. Dostałem przepustkę w dorosłość. Do osiągnięcia pełnoletności brakowało mi kilku miesięcy. Modliłem się do zegarów, żeby czas płynął szybciej, bo ojciec bezustannie groził, że odda mnie do domu dziecka, a matka śmiała się, mówiąc, że jest nienormalny.

 

Minęło sporo czasu. Stare rany prawie w ogóle już nie bolą. Matka jest gdzieś tam daleko, pcha swój wózek pełen niepowodzeń, komorniczych zaległości i zapewne pustych butelek po alkoholu. Matka jest, ale nie ma jej dla mnie. 

 


Polka

 

4.5 6 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Joanna
3 lat temu

Bardzo przejmujący wpis brawo ze pomimo tylu trudności odnalazles siebie i swoje miejsce powodzenia