Felietonydziecko mama

Rozdzielne rodzicielstwo to dziś coraz częściej może nie tyle norma, co całkiem znormalizowane już społecznie zjawisko. Prawdopodobnie w parę sekund jesteś w stanie przywołać w myśli te kilka patchworkowych rodzin z twojego otoczenia. Może dopiero co dowiedziałaś się, że koleżanka chce się rozstać z mężem lub sama przeszłaś lub przechodzisz przez rozwód. Niezależnie od tego, czy decyzja jest obustronna, czy wychodzi od jednej ze stron, gdy w grę wchodzą dzieci, zmiana ta jest prawdopodobnie jedną z najtrudniejszych, z którą przychodzi zmierzyć się ludziom w ich dorosłym życiu. Ustalenie opieki, podział majątku, obliczanie alimentów i czasu spędzanego z obojgiem rodziców. Przeprowadzka, być może zmiana szkoły? Tu nie istnieją rozwiązania idealne. Cierpienie dzieci i dorosłych, nawet jeśli zminimalizowane, jest nieodłącznym elementem procesu rozwodowego.

Co jednak, gdy sytuacja komplikuje się i rodzice mieszkają w dwóch różnych krajach? Opieka naprzemienna w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie wchodzi w grę. Historia mojej córki i moja toczy się obecnie w Hiszpanii, w Badalonie niedaleko Barcelony. To tu jest nasz dom i to tu rozgrywa się nasza codzienność. Z byłym mężem rozstaliśmy się we wrześniu 2019, będąc już na emigracji. Córka miała wówczas cztery lata. On wrócił do Polski, my zostałyśmy.

To, co zadziało się potem (początek pandemii, brak możliwości przemieszczania się, ciężki proces rozwodowy) zasługuje prawdopodobnie na osobny artykuł, jeśli nie cały rozdział w (potencjalnej) książce. Oczywiście pod warunkiem, że kiedykolwiek zmierzę się z potrzebą podzielenia się ze światem tamtymi przeżyciami. Dziś natomiast chciałam przybliżyć naszą katalońską codzienną niecodzienność – coś, co dla wielu patrzących z boku wydawać by się mogło niewytłumaczalnym znojem z jednej strony, słonecznym marzeniem z drugiej, a dla nas dwóch – matki i córki – stało się najzwyczajniejszą w świecie normalnością.

Czy samotna matka-cudzoziemka ma w Katalonii ciężko?

Wróć. “Samodzielna” – wybieram to określenie. Tak samo jak nie istnieją dla mnie „rozbite” czy „niepełne” rodziny. I od razu w tym miejscu pojawia się potrzeba rozwinięcia kwestii różnorodności, z jaką mamy do czynienia w okołobarcelońskich realiach. W klasie i szkole mojej córki, oprócz dzieci „tubylczych” mamy bardzo wiele rodzin z zagranicy. Indie, Chiny, Holandia, Maroko, Argentyna, Czechy, od niedawna również Ukraina. Mamy rodzinę z dwiema mamami w składzie, a także rodzinę mama i synek.

Dlaczego o tym wspominam? W Hiszpanii kliniki wspomagania rozrodu funkcjonują bardzo dobrze, można starać się o dofinansowania i to nie tylko dla par hetero. Do kliniki mogę zgłosić się ja sama lub dwie kobiety będące w związku. Adopcja dzieci przez pary homoseksualne jest w Hiszpanii legalna od roku 2005. Poruszam te kwestie, aby łatwiej można było wyobrazić sobie jak szerokie jest pojęcie „normalności” dla dziecka, które od urodzenia ma styczność z tak różnorodnym wachlarzem sytuacji rodzinnych.

Nasza rodzina i dwa domy córki, jeden w Hiszpanii, a drugi w Polsce też się w ten wachlarz wkomponowuje. W takich warunkach mała nie czuje się gorsza czy inna, czasem mam wrażenie, że rozumie przywilej swojej wielojęzyczności (mówi idealnie po polsku, hiszpańsku i katalońsku) oraz tego, że horyzont jej świata już na starcie jest rozciągnięty pomiędzy dwa krańce Europy. Dziś już rozumie, choć nie od zawsze tak było.

Wracając zatem do trudności.

Na pewno są. I na pewno z początku było ich o wiele więcej. Pierwsze miesiące pamiętam jak przez mgłę. Podczas gdy sama zmagałam się z trudnymi emocjami, straumatyzowana pandemią i rozwodem, krótko mówiąc – będąc wciąż w emocjonalnej rozsypce – nie było mi łatwo wspierać moją cztero-pięciolatkę w jej przeżyciach, tęsknotach, wątpliwościach i odpowiadać na niekończące się pytania pod tytułem ”Dlaczego tatuś już z nami nie mieszka? Dlaczego się „rozłączyliście”? Będziecie jeszcze kiedyś razem?”. Każde z tych pytań było jak szpilka wbijana pod paznokieć, wzmagając we mnie na przemian poczucie winy, współcierpienie z dzieckiem i pogłębiające się coraz bardziej wyrzuty sumienia. I choć rozstanie było dla mnie samej wielką życiową ulgą, reszta okoliczności nie pozwalała mi być w 100% szczęśliwą i pewną swojego wyboru o pozostaniu na „obczyźnie”.

Wiele osób patrząc na nas z boku ma mnie za swego rodzaju superwoman.

„Jak ty sobie radzisz sama? Masz kogoś do pomocy? Opiekunkę? Jak godzisz to wszystko z pracą? A zakupy? Obowiązki domowe? Czas dla siebie? Czas dla… jakiejś nowej osoby w twoim życiu?”. Nie byłabym dziś w stanie odpowiedzieć na te pytania z uśmiechem i błyskiem w oku, gdyby nie kilka bardzo istotnych czynników. 

Po pierwsze: czas.

To już ponad trzy lata. Wykorzystałam ten czas na przepracowanie i zrozumienie trudnych emocji, zarówno swoich własnych, jak i mojego dziecka. Odbyłam psychoterapię, zadziało się też wiele pozytywnych zmian w moim życiu zawodowym. Z biegiem miesięcy (a właściwie już lat) moja relacja z byłym mężem zaczęła wchodzić na inny poziom. Dość niedawno pierwszy raz poczułam, że chyba nareszcie oboje strzelamy do tej samej bramki, emocje wyciszyły się i zaczęły grać drugie albo i dalsze skrzypce w naszej – bądź co bądź – rodzinie. 

Po drugie: moje tribu.

Choć kosztowało mnie to nieziemsko dużo wysiłku, nauczyłam się chować samowystarczalność do kieszeni i prosić o pomoc, kiedy jej potrzebuję. Mam przeogromne szczęście do ludzi, którzy mnie otaczają. To znaczy, do tych, których spotykam na swojej drodze, bo tych, którzy ostatecznie pozostają wybieram już sobie sama. Mam wspaniałe grono przyjaciółek: tak, w większości są z Polski i też mają dzieci. Dają mi wspaniałą siostrzaną energię i wsparcie.

To dzięki nim i ich otwartości nauczyłam się prosić o pomoc, przede wszystkim je same, ale również  pozostałych znajomych, na przykład naszą fantastyczną społeczność szkolną. Gdy niespodziewanie przedłuży mi się spotkanie w pracy lub warunki atmosferyczne nie pozwolą mi dotrzeć pod szkołę na czas – dysponuję całą listą osób, do których mogę zwrócić się z prośbą o odebranie córki ze szkoły i „przechowanie” jej przez kwadrans lub dwa. Nie zdarza się to często, ale gdy już taka sytuacja ma miejsce, nie generuje ona we mnie ani odrobiny stresu.

I żeby nie było: nie jestem tylko wampirkiem, który żeruje na życzliwości innych. To wszystko są ostatecznie transakcje wiązane. Często zabieram inne dzieciaki do siebie do domu, na spacer, na podwieczorek czy nawet na noc. Niekiedy śmieję się, że tak jest nam wszystkim lepiej, bo kiedy oni się bawią, ja mogę w spokoju ogarnąć kuchnię lub usiąść na chwilę do komputera. Gdzie i kiedy mogę, angażuję się w akcje organizowane przez szkołę i zgłaszam się do pomocy. Żyjąc tu przez ostatnie lata, poznałam dogłębnie znaczenie słowa „wspólnota” – czuję, że obie do takowej przynależymy.

Po trzecie: dbanie o siebie.

Kolejny z tych aspektów życia, których trzeba było się nauczyć właściwie od zera. W moją definicję dbania o siebie wpisuje się kilka kwestii. Zaczynając od zupełnie podstawowych, jak picie odpowiedniej ilości wody w ciągu dnia, dobry sen, moje cotygodniowe domowe SPA, ćwiczenia fizyczne choćby 20 min dziennie. 

Wakacje M spędza w 60-70% z tatą w Polsce. I to też jest „mój czas”. Pierwsze dni są dziwne i poniekąd  trudne. Nieobecność córki to dla mojego układu nerwowego swego rodzaju szok. Wchodzę na taki poziom rozluźnienia, że potrafię wyjść z domu bez plecaka. Ogarniam się rano trzy razy dłużej niż kiedy jest córka i muszę to robić za nas dwie. Kupuję sobie często gotowe jedzenie, podczas gdy w naszym codziennym życiu we dwie prawie się to nie zdarza.

Gdy po paru dniach wracam do jako takiej równowagi, zaczynam moje „drugie” singielskie życie. W moim przypadku to więcej sportu, jogi i plażowania, czas weekendowych eskapad, lecz także więcej pracy, bo nie muszę już jak oparzona wybiegać o czasie, by zdążyć odebrać dziecko ze szkoły. (Mam to szczęście, że uwielbiam swoją pracę. Jestem naukowczynią i pracuję w bajecznym instytucie badawczym usytuowanym przy samej barcelońskiej plaży). Lato to dla mnie również więcej czasu z przyjaciółmi i znajomymi z pracy, a także randki. 

Jeśli dla kogoś powyższe paragrafy brzmią cokolwiek egoistycznie, odpowiem przekornie: tak właśnie mają brzmieć.

Bo tylko w ten sposób jestem w stanie być najlepszą mamą, pracownicą, przyjaciółką. Wypoczętą, szczęśliwą, spełnioną i z zasobami do tego, by działać. Bez tego wszystkiego prawdopodobnie nie dałabym sobie rady. A mam jeszcze tyle planów i marzeń. Znalazłam swoje miejsce na ziemi, gdzie obie jesteśmy bardzo szczęśliwe. 

Po czwarte, dziś już ostatnie: wdzięczność.

Mam cudowną, zdrową, mądrą i piękną córkę. Sama jestem zdrowa i czuję, że moje ciało ma w sobie jeszcze przeogromne zasoby, by rozwijać się i podejmować nowe wyzwania. Mam pracę, którą lubię i która pozwala mi na godne życie w miejscu, o którym marzą tysiące. Morze, palmy, słońce, uśmiechnięci ludzie wokół. I choć chwilami bywam naprawdę wyczerpana, to właśnie praktyka wdzięczności pozwala mi patrzeć i iść przed siebie bez frustracji i z ogromną nadzieją na coraz lepsze jutro.

Martyna

4.7 15 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
1 rok temu

Brawo! Byle tak dalej!

Awatar użytkownika
Martyna
1 rok temu
Odpowiedz  baixiaotai

Dziękuje za miłe słowo 🙂

Agnieszka
Agnieszka
1 rok temu

Super, trzymam kciuki !

Awatar użytkownika
Martyna
1 rok temu
Odpowiedz  Agnieszka

Dziękuje, cały czas do przodu 🙂

Kaja
Kaja
1 rok temu

Trzymam kciuki! Też jestem naukowcem, kilka lat mieszkałam z synem w Paryżu, ale w końcu on chciał wracać do taty, dziadków i kuzynów. I wróciliśmy, i też jest dobrze. Choć nie tak pięknie jak zapewne w ICFO 😉 Gratuluję pięknej społeczności wokół, to w zasadzie jest kluczowe.
Pozdrawiam serdecznie,

Awatar użytkownika
MArtyna
1 rok temu
Odpowiedz  Kaja

Dziekuje za cieple slowa! Ja nie wiem, co przyszlosc przyniesie, na nic sie nie zamykam, choc wiadomo, preferencje sa take, by tu zostac. Zycie pisze takie scenariusze, ze nam sie nie snilo. Powodzenia zycze rowniez w Polsce 🙂