FelietonySmaki świata

W ostatniej już części klubowej kulinarnej podróży udamy się w głąb Azji oraz do Ameryki Środkowej i Południowej. Entuzjastom gastronomicznych przygód polecamy nie zasiadać do lektury z pustymi żołądkami.

Wietnam

Jako osoba zawodowo związana z gastronomią i zarazem ciekawa świata jestem otwarta na nowe smaki – mówi Anna Maślanka. Jeśli podczas podróży napotkam w menu danie, którego nazwy nie znam, to na pewno je zamówię. I tak, gdy mieszkałam w Wietnamie przez przypadek posmakowałam psiny.

Jeśli wiem, że kuchnia jakiegoś kraju może zaoferować coś szokującego, zazwyczaj się na to decyduję. Kiedy usłyszałam, że w Wietnamie obcokrajowcy nie mogą przełknąć hột vịt lộn (zapłodnionego kaczego jaja z rozwijającym się zarodkiem, znanego pod pochodzącą z języka filipińskiego nazwą balut), oczywiście musiałam je zjeść. Zasmakowało mi i wielokrotnie potem się nim raczyłam. Zajadałam się również smażonymi owadami i śmierdzącym durianem. Próbowałam meduz, ptasich gniazd, węża, kajmana i łasicy. Ślimaki i żaby jadałam niemal codziennie – były przepyszne i niedrogie.

Nie przypadła mi do gustu fermentowana pasta krewetkowa mắm tôm z racji jej zapachu  a także swądu przypominającego zatkaną toaletę.

Ale była jedna rzecz gorsza od tego. Świeża kolendra – ziele demonów, chwast z piekieł. Smakuje jak mydliny, a od samego jej zapachu dostaję mdłości i ślinotoku. W Wietnamie jest ulubionym ziołem stosowanym do dekoracji posiłków. Więc przy wizycie w jakiejkolwiek jadłodajni musiałam od razu zaznaczać, że każde moje danie ma być bez kolendry. Ale to czasem nie wystarczało, bo i tak wyczuwałam mydlany smak. Odpowiedzialna za to była jej złowroga kuzynka, kolendra meksykańska, która jest równie chętnie używana i równie paskudna. Sprawiłam sobie więc notatkę po wietnamsku z nazwami obu przeklętych zielsk. Zazwyczaj udawało mi się uzyskać nieskażony posiłek, ale na wszystko co zielone i niezidentyfikowane patrzyłam z podejrzliwością.

Japonia

Japońskie jedzenie zwykle kojarzy się wszystkim z sushi – stwierdza Nati Ishigaki. Ta surowa ryba szokuje wszelkie polskie ciotki-klotki i wiele razy słyszałam, że “co ja tam daję dzieciom w tej Japonii”. A co, jeśli wam powiem, że surowa ryba to na pewno nie szczyt dziwnych upodobań tutejszych smakoszy?

Począwszy od znanego tutejszego trunku: awamori z całym wężem w środku, poprzez rozgotowane przez długie godziny, rozpływające się w ustach kości z żeberek, aż po rybie oczy, ulubiony przysmak mojego męża, który, ku mojej zgrozie, co jakiś czas znajduję w lodówce. Te rybie oczy są podobno bardzo zdrowe, a moje dzieci uwielbiają je dotykać, a potem także i zajadać…

Ale chyba najbardziej traumatycznym przeżyciem przez osiem lat życia w Japonii było danie ugotowane przez teściową… Po ciężkiej ciąży i urodzeniu mojej trzeciej córki byłam wyjątkowo słaba i cały czas łapałam różnego rodzaju choróbska. Moja teściowa, Okinawianka, chciała mi pomóc, a ponieważ interesuje się alternatywną medycyną, wyszukała, że pewien gatunek węża jest najlepszy na wzmocnienie w połogu. Węże te są dość drogie, ale ona jak już coś robi to na 100%, więc kupiła całego gada, pociachała na kawałki i zrobiła zupę. Potem dała mężowi z instrukcją, że mam zjeść, by mieć więcej sił. Niestety, zupa miała dość odwrotny skutek, bo na jej widok o mało nie zemdlałam… 

Chiny

Czy w tym ogromnym, odległym kraju znajdziemy coś, co spowoduje, że pomyślimy o Polsce? Na to pytanie odpowiada Natalia Brede.

Zamieszkałam w Chinach. Przyzwyczaiłam się do zup i kleików na śniadanie, do dwudziestu rodzajów tofu, do tego, że najdroższe i najbardziej ekskluzywne są mięsa z kością i podroby, do tego, że większość naszych tzw. „chwastów” to w Chinach przepyszne warzywa, a nawet do tego, że we francuskim sklepie (Carrefour) nie zawsze dostępny jest ser. Niektóre obyczaje nadal mnie brzydzą i przerażają, jak jedzenie żywych krewetek (danie nazywa się „pijane krewetki”, bo na żywca marynuje się je w wódce), ale z większością jestem już pogodzona i nie zwracam uwagi.

A potem przychodzi dzień, gdy mój mąż – Chińczyk – przyrządza tradycyjne dania kuchni lokalnej i okazuje się, że na stole pojawia się i ser (yunnański, kozi), i placki ziemniaczane (yunnańskie, bez dodatku jajka i mąki), i kotlety schabowe (yunnańskie, pokrojone w paski, żeby je było łatwiej chwycić pałeczkami) i tak sobie myślę: Polak, Chińczyk – dwa bratanki?

Kajmany

Żółw należy do tych gatunków zwierząt, które w zdecydowanej większości miejsc znajdują się pod ochroną – mówi Kinga Eysturland. Karaibskie wyspy Kajmany są jednym z niewielu zakątków na świecie, gdzie legalnie można spróbować żółwiego mięsa. Wynika to z dużej populacji żółwi zarówno wodnych jak i lądowych, jaka zamieszkuje tę część naszej planety.

Na głównej wyspie Wielki Kajman znajduje się nawet Cayman Turtle Centre, które współpracuje z kilkoma farmami żółwi, co ma zapewnić zrównoważoną hodowlę tych zwierząt na mięso dla miejscowej populacji. Mimo to „żółwina” nie jest dostępna wszędzie i całodobowo. Trzeba wiedzieć, które  restauracje oferują dania z żółwia, a także trafić na dzień dostawy mięsa.

Po wcześniejszym zrobieniu wywiadu trafiliśmy do knajpki w stolicy archipelagu – George Town. Lokal The Lobster Pot, oprócz wykwintnego menu, oferował również spektakularne zachody słońca, które można było podziwiać z szerokiego tarasu. Udało mi się zamówić stek z żółwia, podczas gdy mąż wybrał coś bardziej standardowego.

Pierwszym zaskoczeniem był ogromny nóż, w który zaopatrzył mnie kelner. Przypominał maczetę, więc zaczęłam się obawiać, że dostanę żywego żółwia, z którym dopiero trzeba się rozprawić. Tymczasem kilkanaście minut później na stole wylądował talerz z trzema cienkimi płatami mięsa. Była to żółwia łapa, podzielona na trzy poziome kawałki. Kiedy zabrałam się za jej rozparcelowywanie, obecność maczety okazała się jak najbardziej uzasadniona. „Żółwina” choć cienka, okazała się wyjątkowo twarda. Po pierwszym kawałku zaniepokojone spojrzenie męża domagało się pierwszej recenzji. Niestety przeżuwając stek, trudno było mi doprecyzować jego smak. Nie pomagała w tym gruba warstwa przypraw, która całkowicie zdominowała moje kubki smakowe. Ostatecznie po skonsumowaniu całego dania nie byłam w stanie stwierdzić jednoznacznie, jak smakuje!

Jednakże los dał mi drugą szansę i to już następnego dnia. Podczas objazdówki dookoła Wielkiego Kajmana zatrzymaliśmy się na lunch w niewielkiej knajpce przy plaży. Miejsce miało hipisowski charakter i nie spodziewaliśmy się po nim szczególnie dużo. Mimo to w menu wypatrzyliśmy potrawkę z żółwia, zatem postanowiłam zamówić ją, aby skonfrontować wczorajszego steka z wersją gotowaną. Danie podane w głębokiej misce przypominało gulasz, a smak żółwia tym razem wyczuwalny był wyjątkowo dobrze. Niestety nie był on przyjemny – kojarzył mi się z połączeniem wątróbki i waleniny. Już po pierwszej łyżce zrozumiałam, czemu w The Lobster Pot używają tyle przypraw – zwyczajnie próbują zabić ten średnio przyjemny smak mięsa.

Podsumowując, żółwiny nie polecam, więc dobrze, że w większości miejsc na świecie zwierzęta te są pod ochroną.

Peru

Świnka morska to nie tylko pocieszne zwierzątko domowe, ale także popularne danie lokalnej kuchni w takich krajach Ameryki Południowej jak Ekwador, Boliwia czy Peru – kontynuuje  wypowiedź Kinga. W Ekwadorze wypatroszone i obdarte ze skóry świnki morskie widziałam na dziale mięsnym w sieciówce krajowego supermarketu. Widok, choć trochę makabryczny, nie konsternował nikogo poza mną.

Świnkę morską miałam okazję spróbować w Peru podczas wyprawy na Machu Picchu, a konkretnie w wyjątkowo turystycznej restauracji w miejscowości Aguas Calientes. Świnka figurowała w menu pod nazwą conejillo de hornos, czyli „świnka z pieca”. Oczywiście bez chwili wahania złożyłam zamówienie, podczas gdy mój mąż tradycyjnie już szukał w karcie dań bardziej znajomych smaków. Na zrealizowanie zamówienia trzeba było chwilę poczekać, ale ostateczny efekt przebił moje oczekiwania. Opaloną na ciemny brąz świnkę ułożono na talerzu tak, jak gdyby była w biegu. Na dodatek w pyszczku miała czerwoną papryczkę, co wyglądało dość kuriozalnie.

Pierwsze wrażenia smakowe – świetne. Dobre, delikatne mięso, podobno cechujące się znikomą zawartością cholesterolu. Minusy: świnka nie była wypatroszona, więc podczas jedzenia trzeba było odbyć irytującą sekcję zwłok, przy czym niektóre podroby jak najbardziej nadawały się do skonsumowania. Poza tym do pokonania była gruba, niemalże gumowa w swej strukturze skóra, a także liczne kości i kosteczki, których obgryzanie było częścią tego doświadczenia. Reasumując, czystego mięsa zostało jak na lekarstwo, zabawy przy tym co niemiara, ale doznania smakowe zasługują na piątkę z plusem!

Kolumbia

Ostatnim przystankiem naszej kulinarnej wycieczki jest Kolumbia, a o tamtejszej kuchni opowiada Jadźka Matelska.

Kolumbijska kuchnia nie jest moją ulubioną. Cóż, zostałam rozpieszczona Malezją i bogactwem azjatyckich smaków i przypraw. Do tego od lat jestem wegetarianką, od niedawna weganką, a Latynosi kochają mięso i produkty odzwierzęce. Na jakie zaskoczenia kulinarne trzeba być przygotowanym w Kolumbii?

Po pierwsze, węglowodanowe bomby. Obiad w Kolumbii jest absolutnym przeciwieństwem dania jednogarnkowego. Na talerzu obowiązkowo znajdziemy przynajmniej pięć różnych mini potraw. Przykładowy zestaw to: ryż, potrawka z fasoli, kawał schabu, makaron z sosem pomidorowym, gotowane ziemniaki, smażony platan (tak zwany platan warzywny) i mikroskopijna porcja sałatki. A do tego jeszcze kukurydziany placek – arepa. Oto typowe kolumbijskie drugie danie (przed tym wjechała jeszcze zupa, a jakże). Ryż, makaron i ziemniaki obok siebie na jednym talerzu nikogo nie dziwią, tu makaron jest chyba uważany za warzywo, bo często wymienia się go jako alternatywę dla np. gotowanego groszku z marchewką. 

Po drugie, no właśnie, zupy. Zupy w Kolumbii to świętość, towarzyszą każdej potrawie, często je się tu na śniadanie rosół na tłustym mięsie. Zdarzają się też zupowe dziwactwa, jak popularna w Bogocie changua, składającą się głównie z wody, soli, mleka i jajka. Na wierzchu posypuje się ją koperkiem. O dziwo smakuje lepiej, niż można by przypuszczać po tym opisie.

Po trzecie, kurczak to nie mięso. Jeśli ktoś podobnie jak ja ma wegetariańskie upodobania, musi być bardzo precyzyjny, zamawiając posiłek. Nie wystarczy powiedzieć sin carne (bez mięsa), lepiej jeszcze dodać sin pollo y sin pescado (bez kurczaka, bez ryby). Można po prostu powiedzieć sin proteina, bo zdaniem Kolumbijczyków uwielbiane przez nich strączki, które znajdziemy w prawie każdej potrawie, nie zaliczają się do „proteiny”.

Po czwarte, łączenie smaków słodkich i wytrawnych. Kanapka z mango i kurczakiem – normalka. Sałatka z truskawkami – wiem, że i w Polsce ma swoich zwolenników. No ale gorącej czekolady z serem, to by chyba żaden Europejczyk nie wymyślił! Do słodkiego czekoladowego napoju wrzuca się kawałki słonego sera i czeka, aż się rozpuszczą i będą się ciągnąć jak na pizzy. Smacznego! 

Czy odważylibyście się, jak nasze klubowiczki spróbować tych nietuzinkowych dań? A może już któregoś z nich próbowaliście? Jedliście ciekawe potrawy w krajach, o których nie pisałyśmy? Chętnie przeczytamy o waszych gastronomicznych przygodach w komentarzach.

Redakcja tekstu – Anna Maślana

Wietnam – Anna Maślanka

Japonia – Nati Ishigaki

Chiny – Natalia Brede

Kajmany – Kinga Eysturland

Peru – Kinga Eysturland

Kolumbia – Jadźka Matelska

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze