Felietonykasztanowce
Nasze podwórko tętniło życiem.

Codziennie działo się coś nowego. Nawet te same zabawy nikomu się nie nudziły. Zbieraliśmy kapsle po piwie, bawiliśmy się w sklep, w którym płaciło się pieniędzmi z liści babki lancetowatej, godzinami graliśmy w gumę lub w klasy, a kanapka ze śmietaną i cukrem to było najpyszniejsze danie. Centralnym punktem podwórka był kasztanowy lasek. Znajdował się między kamienicą, w której mieszkałam, a miejską biblioteką. “Pod kasztanami” spędzaliśmy większość czasu. Zaraz obok było minirondo, gdzie auta prawie w ogóle się nie pojawiały, za to po nowo położonym asfalcie nieźle zasuwało się rowerem. 

Minęło ponad 25 lat, a ja nadal słyszę głos mojej mamy.

Kolejny raz woła mnie do domu. Ponownie odkrzykuję: “No, mamo, no! Jeszcze chwilę”. Dostaję odpowiedź, że zaraz zawoła mnie ojciec i wtedy bez dyskusji wrócę do domu. Przedłużałam o kolejne piętnaście minut, ale przecież jako dziecko nie wiedziałam, ile to dokładnie jest piętnaście. Jako starsza dziewczynka próbowałam zapomnieć, że czas pędzi jak szalony podczas beztroskiej zabawy.

Zamykam oczy. Myślę o tych długich wakacyjnych dniach. Czuję na ciele kojący cień pojawiający się dzięki rozłożystym i ogromnym kasztanowcom. Latem chroniły przed słońce, dzięki czemu w naszym domu było chłodno. Wiosną pięknie zakwitały, zwiastując zbliżające się egzaminy maturalne. Jesienią rozpoczynały się kasztanowe zawody. Kto strącił więcej kasztanów za jednym zamachem. To nie było takie proste. Trzeba było znaleźć naprawdę solidny patyk, następnie dobrze wycelować i konkretnie się zamachnąć. 

Kasztanowce stały się świadkami podwórkowych perypetii.

Ich wielkie gałęzie tworzyły kopułę, pod która zamknięty został śmiech dzieci, ich radosne piski, płacz z powodu odartego kolana lub odgłosy kłótni o to, kto jest teraz berkiem albo czyja kolej, żeby się karnąć na nowym rowerze kolegi. Pośród tych kasztanowców, w starym klombie pochowane zostały moje dwa ptaszki i chomik.

Tam również z moim ówczesnym przyjacielem, Kubą, uratowaliśmy gołębia z opresji. Zaatakowany przez jastrzębia nie miałby szans na przeżycie. W heroicznym akcie rzuciliśmy się na ratunek gołębiowi, obrzucając jastrzębia czym popadnie. Gołąb miał naderwane skrzydło. Kuba często chorował i uczulało go wszystko, na co tylko można było mieć alergię. Dlatego gołąb trafił do mnie. Pomieszkał jakiś czas z nami. Wrócił do zdrowia i przyszedł czas się z nim pożegnać. Pamiętam, kiedy mój ojciec otworzył klatkę, a on spokojnie wyleciał. Na krótką chwilę usiadł na drzewie, jakby chciał podziękować i odfrunął. 

Pewnego dnia okazało się, że kasztanowce są za duże,

a cień, który przez kilkadziesiąt lat rzucały, okazał się zbędny, męczący, a wręcz irytujący. I ogołocono drzewa z liści i gałęzi, wypuszczając w niebo wszystkie dziecięce sekrety wielu pokoleń. Odbiły się echem radosne wrzaski i uleciały gdzieś bezpowrotnie. To był przykry dzień. Zniszczono jakąś część historii tego podwórka. Dawniej wierzono, że kasztanowce wyciągają negatywną energię i odstraszają złe moce. Uznawane za symbol piękna i ciepła miały poprawiać samopoczucie temu, kto przebywał w ich cieniu. Dla mnie kasztanowce na zawsze pozostaną wyjątkowe.

Sylwia Kaźmierczak-Ali

5 7 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Ola
Ola
1 rok temu

Pięknie napisane. Usłyszałam beztroski śmiech dzieci i frustrację, kiedy trzeba było kończyć zabawę. Zobaczyłam też dzieci szepczące sobie na uchu i ich sekrety trafiające pod korę ogromnego drzewa. Poczułam też smutek, kiedy kasztan przestał być potrzebny…