Ekologia i trendy

Na jednym krańcu świata dostajesz karę za niesegregowanie śmieci, na drugim pali się w piecach starymi butami. W jednym miejscu można kupić kawę w przyniesionym z domu kubku, w innym dostajesz espresso w litrowym, plastikowym kubku.

Już od dawna nie jest tajemnicą, że nasza planeta choruje, że potrzebuje pomocy, że możemy jeszcze coś w tej sprawie zrobić. Czy robimy? Co nas powstrzymuje? Pieniądze, czy może brak świadomości? Chęć posiadania, chciwość, czy wygodnictwo? Jakie spostrzeżenia na ten temat mają nasze Klubowiczki, co je razi, co martwi, co cieszy, co napawa nadzieją?

Ten obraz, namalowany przez polską artystkę Gosię Kulik, przedstawia sobotni targ w Chanii, na Krecie. Mnóstwo cudnych warzyw, pachnących owoców i mnóstwo czegoś jeszcze.

Widzicie te niebieskie torby foliowe? To nie jest przerysowanie tematu, ani metafora niezbadanej myśli artystki. Wszyscy sprzedawcy na targu mają te same, niebieskie, dość wytrzymałe i całkiem pokaźnych rozmiarów foliówki. A żeby nie doszło do bójki między marchewką i burakiem, każde z nich będzie w osobnej foliówce, a żeby się je lepiej do domu niosło, to w podwójnych. Na targ przynoszę swoje siatki na warzywa (mam taki zestaw kilkunastu różnej wielkości eko-siatek) i za każdym razem sprzedawca ładuje moje siatki wielorazowego użytku do niebieskiej foliówki. A foliówki, ma się rozumieć, są za darmo, więc jak się niechcący chwyci trzy albo pięć odleci w niebo, nie ma sprawy, przecież to nic nie kosztuje. 

Na Krecie, a konkretnie na zachodnim jej wybrzeżu, z ekologią dobrze nie jest. Najbardziej rzucają się w oczy śmieci i niedbalstwo o mienie wspólne.

A o mienie na Krecie naprawdę powinno się  zadbać. To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, ze zjawiskową i w wielu miejscach wciąż nienaruszoną lub naruszoną w małym stopniu przyrodą. Setki kilometrów plaż, które często, szczególnie zimą, kiedy to nie zatrudnia się ludzi do zbierania śmieci, są pełne przywianych przez wiatr lub wyrzuconych przez morze śmieci. Cudne widoki ośnieżonych gór, sadów oliwnych, a wśród nich stare lodówki, stojące kilka lat wraki samochodów i wyrzucone materace. W jednym z najładniejszych miast jakie widziałam, w Chanii, nie ma segregacji odpadów, a kosze na śmieci są wiecznie przepełnione. Wprawdzie pojemniki do segregacji śmieci znajdują się w każdej mniejszej miejscowości i przy drodze, tyle, że fakt, że się tam znajdują nie oznacza, że się z nich korzysta.

Wydaje się, że w naszej miejscowości tylko my wyrzucamy szkło do pojemnika, bo za każdym razem kiedy wyrzucam butelki nasze są na dnie (albo tyle pijemy). A już jedna rzecz szczególnie sprawia, że krew się we mnie gotuje – worki ze śmieciami oraz śmieci luzem obok pojemników.

Nie raz, na własne oczy, widziałam jak kierowca, z ręką na zewnątrz samochodu, a w ręku worek ze śmieciami, podjeżdżał pod pojemnik i siup workiem do, choć częściej obok, pojemnika. No nie wszyscy jesteśmy Gortatami przecież! W nocy głodne koty, psy rozwalają worki i rankiem, w środku lata, kiedy temperatura dochodzi do ponad trzydziestu stopni… – każdy ma ten obraz przed oczami i przed nosem, prawda? W mieście natomiast przeważają plastikowe kubki na kawę. Każdy kosz na śmieci wypełniony jest po brzegi wielkimi kubkami z okrągłymi pokrywkami i słomką. Kultura picia kawy na Krecie jest bardzo rozwinięta, a kultura kubków plastikowych i słomek jeszcze bardziej. Jeśli przyjedziecie na Kretę, błagam usiądźcie w kawiarence, zamówcie kawę w szklance lub zwykłym kubku i użyjcie ust, zamiast słomki do jej wypicia!

Oczywiście patrzę na to wszystko z perspektywy osoby, która mieszkała w krajach o większej świadomości obywateli w temacie ekologii, w krajach o być może lepszych, lub bardziej przestrzeganych przepisach i w krajach, w których przeznaczano większe nakłady finansowe na ogólnopojętą ochronę środowiska.

A przeznaczano, bo takie środki po prostu były. W Grecji takich środków nie ma, przepisy może i są, ale jak to z przepisami czasem bywa – ignoruje się je, a i świadomość społeczeństwa jest wciąż niska. Ale jest nadzieja! Zdarza się coraz częściej, że pobierane są opłaty za torby plastikowe w sklepach, ludzie przynoszą swoje, czasem widuję ludzi na spacerach z torbami, do których zbierają śmieci. Słyszy się też o weekendowym zbieraniu śmieci na jakiejś plaży lub we wsi. Mimo że droga jeszcze daleka i roboty sporo, trzeba zauważać i wręcz gloryfikować takie poruszenia ludności i takie maleńkie zmiany, jak ta w pewnej knajpie, gdzie zamówiłam coś do picia i dostałam słomkę z prawdziwej słomy. Wprawdzie nie wiem, skąd ona się na Krecie wzięła, bo tutaj zboże nie rośnie, ale serio i bez żadnych podśmiechujek, doceniam! 

Z Krety przenosimy się do Szwajcarii. To jedno z tych państw, które ma środki na ekologię.

Mieszkająca w Szwajcarii Joanna Lampka z bloga Szwajcarskie Blabliblu, pisze, że Alpy to dobre miejsce na głęboki oddech. Szwajcaria jest zieloną wyspą czystego powietrza na europejskiej wykropkowanej na czerwono mapie zanieczyszczeń. Nic dziwnego – energia, którą się produkuje w Szwajcarii jest niemal całkowicie neutralna dla środowiska, a samochody i systemy ogrzewania podlegają rygorystycznym normom. 

A czy Szwajcarzy są eko? Na pewno są mistrzami w recyklingu. Muszą być, jeśli nie chcą zbankrutować.

Oficjalny 35-litrowy worek na śmieci zmieszane kosztuje dwa franki (ok. osiem złotych), natomiast posegregowane odpady są odbierane za darmo. Liczba kontenerów w centrach recyklingu zadziwia. Gdy poszłam tam pierwszy raz, byłam naprawdę zagubiona. Dla mnie plastik to po prostu plastik, szkło to po prostu szkło. I skąd mam wiedzieć, z czego jest wykonane opakowanie po soli do kąpieli? Nauka szła mi ciężko, szczególnie, że za plecami dyszał mi zawsze pan od segregacji.

– Opakowań po jogurtach się nie segreguje!

– A gdzie mademoiselle wrzuca tę deskę z gwoździem?

Na szczęście szybciej nauczyłam się segregować, niż nabawiłam się traumy do segregacji. I nie żałuję! Teraz naprawdę zwracam uwagę na nadmierne, niepotrzebne opakowania i unikam kupowania rzeczy, których się nie da przetworzyć.

Wyszło mi, że Szwajcaria jest taka eko. Ale, jak to w życiu, nic nie jest tylko białe.

Szwajcarzy to może i mistrzowie segregacji, ale również… mistrzowie śmiecenia, którzy generują ponad siedemset kilogramów śmieci rocznie na głowę. To jeden z najwyższych wskaźników na świecie. I być może walczą z plastikiem, zakazując jednorazowych opakowań plastikowych, ale jednocześnie w supermarketach sprzedają warzywa (często pojedyncze) opakowane w folię. Z tą produkcją energii też nie jest tak zielono. Bo może nie smrodzą u siebie, ale energia, którą importują pochodzi z tradycyjnych źródeł. Czyli: Alpy, tu się oddycha! Ale gdzie indziej już nie, i to nic, że to my jesteśmy za to odpowiedzialni. 

O innym przykładzie spychologii śmieciowej pisze Kasia Kate Jeziorska z Kanady (blog Kanada się nada), a konkretnie o “sporze śmieciowym”, no bo przecież jesteśmy w Kanadzie, a to nie jest kraj gwałtownych emocji i ciężkich słów (nie to, co średniej wielkości kraj europejski, położony nad Wisłą).

Kilka lat temu Kanada, czyli ulubiony kraj świata i zielonych organizacji (bo wielka, dzika i wciąż jeszcze przyrodniczo zachwyca), wysłała z Vancouver do Manili kilkadziesiąt śmieciowych kontenerów, rzekomo zawierających plastik do recyklingu. W rzeczywistości były to śmieci  z gospodarstw domowych (w tym pieluchy dla dorosłych) mieszkańców bogatego Zachodu. A miejsce dla nich mieli zrobić Filipińczycy. Śmierdzi z daleka, skoro w sprawę zamieszane są rządy, sądy i prywatne biznesy. Śmieci przepłynęły Pacifik w tę i z powrotem, wywołały skandal międzynarodowy, namieszały w polityce, i tylko ziemi żal, że musi to przechodzić…

Ale żeby nie było, że jak rozmawiamy o kanadyjskiej polityce, to tylko takie brudne, lepkie sprawy wychodzą! Co to, to nie!

Owszem, ekologia i dobro Matki Ziemi nie są najważniejszymi sprawami dla biznesmenów robiących grube pieniądze na ropie z Alberty czy handlujących tymi nieszczęsnymi śmieciami. Ale, ale zwykły Kanadyjczyk,  a już zwłaszcza Kanadyjczyk z pokolenia moich synów (9-13 lat), o ten to ma swoje mocne zdanie i przekonanie, że trzeba żyć bardziej “zielono”. Pierwszym publicznym strajkiem mojego starszego syna było zgromadzenie w centrum Vancouver, kiedy w 2019 roku przyleciała do nas Greta. Uczniowie poszli wraz z nią protestować, a za uczniami, nauczyciele, rodzice, koledzy z biura. W Vancouver był jeden z najliczniejszych protestów w sprawie zmian klimatycznych. O ekologii uczą się nasi synowie więcej niż o historii Kanady. I może słusznie, w końcu nie ma co zachwycać się przeszłością, jeśli przyszłość jest taka niepewna.

Często przytłaczają nas te nowiny ze świata, że spór śmieciowy, że dziewczynka protestuje, ale co dziewczynka może?

A my w naszej rodzinie nie roztrząsamy za bardzo, kto czemu i dlaczego jest winny, że w oceanach jest więcej plastikowych torebek niż ryb. Po prostu idziemy do sklepu i nie bierzemy kolejnej reklamówki. Po prostu decydujemy, że skoro tak mało używamy samochodu, to oddamy go w zamian za punkty do wykorzystania w systemach współdzielenia pojazdów (car-sharing). Pomysł pozbycia się samochodu wyszedł od naszego młodszego syna, Maćka, który pewnego dnia po prostu stanął w drzwiach i powiedział: “idźmy, nie jedźmy, bo nie chcę robić więcej climate changes“. Spóźniliśmy się wtedy na playdate (wspólną zabawę), a następnego dnia mąż, Kuba, zaczął szukać sposobów na ekologiczne upłynnienie samochodu. Vancouver i Kanada starają się bardzo, a my wraz z nimi. Po cichu, w swoim tempie, zmieniając swoje życie małymi gestami. Bo to jednak łatwiejsze, niż zmienić poglądy polityków. I nie ma wymówek, że się nie da. 

Kiedy po jednej stronie oceanu ludzie nie szukają wymówek czy poparcia polityków i  prą do przodu w ochronie środowiska, po drugiej, w Szkocji, już nie jest tak kolorowo.

Agnieszka Ramian z Glasgow zaczyna z grubej rury… Glasgow jest miastem brudnym, śmieć jest wszechobecny i ten widok bardzo razi. Im dalej od centrum miasta, tym gorzej. Zanim zacznę, chciałabym zapewnić, że mój opis i spostrzeżenia nie promują obrazu całej Szkocji czy Wielkiej Brytanii, tylko fenomen miasta, w którym mieszkam, a które jest uważane za komercyjną stolicę Szkocji, a okalający region zamieszkuje ponad 2,6 miliona ludzi, co stanowi ponad połowę populacji Szkocji. Faktyczna stolica Szkocji – Edynburg – jest znacznie czystsza, ale nie potrafię powiedzieć, czy zawdzięcza to lepszym decyzjom administracyjnym, czy większej świadomości mieszkańców.

Wychodzę z domu. Moje oczy po raz kolejny spoczywają na stertach rupieci – dywany, krzesła, TV, jakaś kanapa.

Kiedy to piszę, leżą tak na trawniku już od pięciu tygodni, nasiąkając deszczem i gnijąc. Ktoś opróżniał mieszkanie, co mogli wyrzucili przez okno z pierwszego piętra i teraz ściele się to w ogródku pod oknami kamienicy, czekając na czyjąś łaskę. Powinni byli wywieźć śmieci na wysypisko lub zamówić wywózkę odpadów domowych z gabarytem (płatny serwis), ale po co, skoro poleży, nabierze mocy prawnej i władze miasta w końcu to sprzątną? Sławetne “wystawki” – na każdym rogu w dzielnicach mieszkalnych jakaś się znajdzie. Moja dzielnica czasem wygląda jak jedno wielkie wysypisko śmieci – czy tylko mi to przeszkadza?

Zanim dotrę do stacji kolejowej, mijam kilka osób, które w ogóle nie analizując dostępności lub odległości od kosza na śmieci, rzucą swój śmieć tam, gdzie akurat stoją.

Część porwie wiatr i wrzuci gdzieś w zarośla, aby tam pozostały niezauważone i wkomponowane w lokalny krajobraz na amen; część zostanie podniesiona przez sprzątaczy miejskich – nie potrafię wam powiedzieć, czy zaszczycają moją dzielnicę swoją działalnością raz w tygodniu czy rzadziej. Wszystko, co jest jadalne porwą i rozniosą mewy i lisy. Mewa wyjadająca na środku zatłoczonego chodnika frytki ze styropianowego opakowania take-away to typowy element fauny miejskiej.

Czy miasto realizuje ideę np. recyklingu śmieci? Próbuje, ale nieskutecznie. Zasady recyklingu są skomplikowane i niejednolite. Co dzielnica/mini okręg administracyjny, to przepisy, zalecenia i dostępność jest nieco inna. Dla przykładu, kilkanaście kilometrów ode mnie mieści się centrum recyklingu śmieci, które przyjmuje folie aluminiowe, ale nie mogę z niego skorzystać, bo na wjeździe trzeba pokazać dowód adresu zamieszkania i to mnie dyskwalifikuje. W efekcie wiele recyklingowalnych materiałów, o ile nie wymyślę jakichś wtórnych domowych zastosowań, wyląduje w odpadach ogólnych, które kończą w ziemi. 

Powiedziałabym, że w Glasgow świadomość i kultura w temacie śmieci jest niska. Robię, co mogę i staram się  nie popadać w poczucie walki z wiatrakami.

U mnie w pracy wzięłam na siebie odpowiedzialność za pojemnik na zużyte baterie oraz wywóz komercyjnych odpadów drukarnianych. Dla chcącego znajdą się sposoby i kanały, bo “People Make Glasgow” (motto Glasgow znaczące: miasto to jego ludzie). Hasło w tej formie pojawia się również na koszach: “People Make Glasgow Cleaner” (czyli miasto staje się czystsze dzięki jego ludziom). Jego wydźwięk jest nieco ironiczny, ale mam nadzieję, że z czasem sytuacja się poprawi. 

Agnieszka ze swoją wspaniałą inicjatywą segregowania śmieci w swoim biurze sprawia, że Glasgow jest czystsze, choćby odrobinę. A o segregowaniu śmieci we Włoszech i jak to sama nazywa o „śmierdzącej robocie” pisze Anna Traczewska, autorka bloga PLorIT.

Ponad szesnaście lat temu wprowadzono w moim mieście zasadę dzielenia śmieci na: papier, szkło, plastik, odpady organiczne i inne. Mieszkam we Włoszech w regionie Macerata, w gminie Marche. Wtedy w mojej małej kuchni pojawiły się pojemniki na odpadki różnych rozmiarów. Zabrano nam z ulicy pojemniki publiczne na wyrzucanie większości śmieci! Worki z podzielonymi odpadami mamy wystawiać przed dom w określone dni i w określonych godzinach. I tu, z całym szacunkiem dla planety, zaczęła się moja męka! Dostaliśmy od gminy plastikowe worki z mikrochipem. Niebieskie na plastik, papier i metal razem. Żółte na to, co nie jest do recyklingu. Białe, malutkie biodegradacyjne na odpady na kompost. 

Na ulicach wystawiono jedynie małe kolorowe pojemniki na często wyrzucane śmieci typu kompost, szkło i pieluchy. Wyznaczono dni, kiedy ma podjeżdżać śmieciarka. Po żółte w poniedziałek, po niebieskie w środę i sobotę, po papier w piątek. Jak zapomnisz lub wyjedziesz, wszystko czeka w domu na kolejną okazję.

Problemem nie jest dzielenie śmieci, ale trzymanie ich ogromnych ilości w domu do dnia w kalendarzu, kiedy wywożą dany typ śmieci. Ratunku! Nie mam, gdzie tego trzymać. 

Z urzędu gminy dostaliśmy specjalne worki, gdzie na mikroczipie jest zarejestrowany użytkownik i jego adres. Obecnie dokonywana jest kontrola, czy dobrze dzielimy śmieci, bo jak nie, to czeka słony mandat, około trzysta euro. Takie same kary są za porzucenie worka ze śmieciami. Zaś za wyrzucenie worka przed dom, poza wyznaczonymi godzinami, płaci się karę od pięćdziesięciu do pięciuset euro. 

Ot, tyle zamieszania!

Już słyszę „zielonych” obrońców planety pytających, czemu mnie to bulwersuje. Otóż nie widzę potrzeby wyrzucania śmieci w danych godzinach. Co to za jakieś umawianie mnie ze śmieciarzem? Czemu nadal nie mogą stać na ulicy wielkie pojemniki na zbiórkę takich worków z chipem? Czemu ja mam dostać mandat, jeśli się pomylę, a mieszkańcy gminy obok nie. W Rzymie czy Neapolu i wielu innych miastach południa porzuca się śmieci na ulicy i nikt nie jest karany. Wolałabym, żeby ten system był ulepszony, ułatwiony i funkcjonalny. 

Na koniec naszej pierwszej części ekologicznej podróży po świecie, przenosimy się do Ameryki Południowej, gdzie mieszka Anna Jadwiga Matelska z bloga Random Travel Stories.

Kolumbia jest krajem niesamowicie zielonym – w dosłownym znaczeniu, bo znaczną jego część porasta dżungla amazońska. Ponad to jest to państwo o drugiej największej bioróżnorodności na świecie (zaraz po Brazylii). Czy mentalność jest również zielona? Nie do końca.

Ogromnym problemem wydaje się segregacja śmieci, a właściwie jej brak, zwłaszcza na prowincji. Tutaj nie ma podziału na organiczne, nieorganiczne, papier, plastik i szkło – wszystko wrzuca się do jednego wora i wystawia przed dom. Praktycznie nie istnieje system opakowań zwrotnych, nawet z butelką po piwie nie ma co zrobić. Trzeba jednak przyznać, że śmieci na ulicach jest zdecydowanie mniej niż w wielu krajach azjatyckich (np. w Malezji czy Indonezji).  Widoczny jest już również trend ograniczania plastiku – w sklepach reklamówki są tylko dla chętnych, często dodatkowo płatne.

Osobiście od lat jestem wegetarianką i zmierzam w kierunku weganizmu.

Niektórzy narzekają na mięsną kulturę w Polsce, ale w Ameryce Południowej jest znacznie trudniej. Tutaj sin carne („bez mięsa”) nadal oznacza, że dostaniemy kurczaka lub rybę. Mimo to, lokalna dieta ma roślinny potencjał, bo Kolumbijczycy jedzą dużo awokado, fasoli i innych strączków zawierających białko, nie brak też świeżych warzyw i owoców. Wegetarianie i weganie nie umrą więc z głodu, muszą być jednak bardzo precyzyjni, zamawiając posiłek. 

O tym, jak ochrona środowiska wygląda w Chinach, na Wyspach Owczych i w kilku innych miejscach przeczytacie w drugiej części naszego artykułu. Zapraszamy!

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze