Mieszkam w Chinach.
Nie w Wuhanie, całe szczęście. W sumie – mieszkam dość daleko. Co nie zmienia faktu, że pod koniec stycznia nasze miasto zostało zamknięte, a teraz mamy już koniec marca. U nas właśnie następuje powolny powrót do życia, podczas gdy zaraza rozszalała się w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Patrzę w przerażone twarze moich bliskich, przyjaciół i znajomych i uśmiecham się do nich pogodnie: ja już to przeszłam i żyję. Wszystko się zmieniło… i wcale niekoniecznie na gorsze.
Mieszkam z mężem i córeczką w starym bloku, w czterdziestometrowym mieszkaniu. Ręka w górę, kto spędził na takiej powierzchni dwa miesiące bez wychodzenia na spacer, w dodatku z bardzo żywiołowym i aktywnym dzieckiem, a także z mężem – dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. To jeszcze przed wami. Boicie się? Ja się bałam panicznie. Że wybuchnę, bo nie będę miała dokąd uciec. Że po tej kwarantannie to już tylko rozwód, bo ileż można wytrzymać. Że dostanę kręćka. Że zamorduję własne dziecko w afekcie. A potem męża. A na końcu siebie. Byłam przygotowana na najgorsze… a okazało się, że jest dużo, dużo lepiej.
Po pierwsze: jesteśmy szczęściarzami, bo jesteśmy zdrowi.
Po drugie: no pewnie, że marzę o normalnym spacerze, bez maseczek, bez stresu. Parki nadal są zamknięte, więc nic z tego. No to wędruję w maseczce. Wystawiam się na słońce wewnątrz osiedla, starając się z nikim nie stykać. Machamy do siebie z oddali zamaskowanymi głowami i nie wchodzimy sobie w drogę. Nagle odkryłam, jak duże jest nasze osiedle. I że są kamienne ławeczki, które oświetla popołudniowe słońce. Staram się nie zajmować ich codziennie, ale co jakiś czas wychodzę „pożmijkować” na słońcu.
Po trzecie: jeszcze nigdy moje parapetowe uprawy nie były tak świetnie zaopiekowane i piękne!
Po czwarte: mamy zacerowane wszystkie skarpetki, połatane wszystkie misie.
Po piąte: mąż i ja staliśmy się mistrzami kuchni. Zawsze lubiliśmy i potrafiliśmy nieźle gotować, ale teraz każda potrawa jest idealna. Jego chińszczyzna, moje desery i wypieki – wszystko jest wyśmienite. O ileż lepiej wygląda nasz budżet! Dopiero teraz odkryliśmy, jak wiele wydawaliśmy na jedzenie poza domem…
Po szóste: to jest pierwszy czas, który spędzamy w trójkę. Tajfuniątko – moja córka – rozwija się w niespotykanym dotąd tempie. Słownictwo poszerza jej się w postępie geometrycznym; mamy coraz silniejszą więź. Odkryliśmy zabawy, w które możemy się na niewielkiej przestrzeni bawić we trójkę.
Po siódme: pierwszy raz od urodzenia dziecka rozmawiam z mężem. Nie mówimy o sprawach dotyczących domu, rodziny, dziecka. ROZMAWIAMY. O wszystkim, co na ziemi i niebie. O uczuciach. O przyjaźni. O rodzinie. Żartujemy sobie ze wszystkiego – łącznie z koronawirusem.
Po ósme: blog, który siłą rzeczy przy małym dziecku i masie zobowiązań traktowałam po macoszemu, nagle odżył. Codzienne wpisy – głównie te, które kiedyś trafiły na półeczkę „kiedy będę mieć czas”, posortowane zdjęcia, porządek w komputerze. Jeśli izolacja potrwa jeszcze trochę, to może nawet uprzątnę szafę… E, nie – zamiast sprzątania szafy wybieram nadrabianie zaległości książkowo-kulturalnych. O matko, jakże ja za tym tęskniłam! Za „byciem na bieżąco” z serialami, filmami, muzyką, książkami. Za czasem, który mogę poświęcić przyjaciołom i rodzinie bez wyrzutów sumienia, bo przecież lepiej wyjść na spacer, a jeszcze to, a jeszcze tamto…
Pewnie, że jest na co narzekać.
Siedzenie w domu to brak dochodów. Roznosząca dom trzylatka. Monotonia. Silnie odczuwany brak spotkań towarzyskich. Marzenie o tym, by dziecko poszło wreszcie do przedszkola, a mąż do pracy… Ale też wiele, wiele wspaniałych, wspólnych chwil, na które na co dzień po prostu nie ma czasu. Więc zamiast przeklinać koronawirus, teraz właśnie zapisuję sobie w kajeciku, co powinnam zmienić w życiu codziennym, żeby nadejście zarazy i przymusowa kwarantanna przestały mi się wydawać rajem w porównaniu do codzienności.
Ja się muszę przyczepić. Wy już byliście mistrzami kuchni wcześniej. Teraz po prostu macie częściej okazję, by się wykazać w tej dziedzinie. 🙂
Też dawniej myślałam, że jesteśmy mistrzami, ale dopiero teraz widzę, że dawniej byliśmy zaledwie czeladnikami 😉