FelietonyPodróże

Droga krajowa DN7C – Trasa Transfogaraska – przez wielu uznawana jest za najpiękniejszą drogę kołową Europy. Wijąca się malowniczymi serpentynami przez pasmo rumuńskich gór Fogarasz w Karpatach Południowych, mająca ponad 150 kilometrów trasa, w najwyższym punkcie osiąga 2042 m n.p.m. Wielu turystów przyjeżdża do Rumunii tylko po to, aby przejechać tą trasą – na motorze, rowerze, samochodem lub kamperem; jedni z północy na południe, inni z południa na północ, a niektórzy nawet w obie strony.

Tymczasem ja… na wakacje w Rumunii przeznaczyłam 10 dni i w pierwotnej wersji tak ułożyłam plan, żeby do Transfogaraskiej nawet się nie zbliżyć. Powód był równie banalny, co wstydliwy – boję się jeździć autem po górach. Strach ten nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia, nie jestem złym kierowcą, a jednak za każdym razem, gdy zbliżam się do górskich serpentyn, dopada mnie atak paniki, mam serce w gardle i łzy w oczach, a pod nosem mruczę jak mantrę: „nie patrz w dół, nie patrz w dół….”.

Jednak od samego początku wyjazdu jakiś natrętny głosik z tyłu głowy powtarzał mi, że ONA tam jest i na mnie czeka. I że będę żałować, jeśli nie spróbuję. Czy naprawdę zamierzam mieć ją na wyciągnięcie ręki i odpuścić? W końcu jakie jest prawdopodobieństwo, że jeszcze do Rumunii wrócę i będę mieć kolejną szansę na tak spektakularne pokonanie własnej słabości? I wreszcie stało się, ten nie dający mi spać cichy głosik (poparty znacznie donośniejszą opinią mojego męża) zwyciężył i w przypływie szaleństwa zdecydowałam się wyruszyć tam, dokąd normalnie nigdy bym się z własnej woli nie wybrała. 

Na Trasę Transfogaraską wjechałam od północy i jechałam w kierunku południowym, co okazało się bardzo trafną decyzją.

Przede wszystkim mój pierwszy atak paniki zniwelowany został podczas fantastycznego, spontanicznego trekkingu pod widoczny z głównej drogi spadający sześćdziesięciometrową kaskadą wodospad Balea. Z założenia miał to być krótki spacerek dla opanowania nerwowego drżenia ciała, wyszła nam z tego półtoragodzinna trasa po kamieniach, strumieniu i w błocie, wśród widoków nie z tej ziemi. Po powrocie do samochodu byłam tak pozytywnie nakręcona emocjami, że na kolejne kilkanaście kilometrów zapomniałam o tym, że czegokolwiek się boję. Strach oczywiście po jakimś czasie powrócił, ale ku mojej wielkiej uldze okazało się, że trasa jest po prostu idealna dla ludzi z fobiami, ponieważ po pierwsze podjazdy są ciasne, ale nieszczególnie strome, a po drugie dosłownie co kilkadziesiąt metrów można się bezpiecznie zatrzymywać na poboczu. Tym samym nie sprawdziły się moje obawy dotyczące zduszenia lub zatarcia silnika, spalenia klocków hamulcowych, wpadnięcia w poślizg i kilku jeszcze innych równie uroczych atrakcji.

Nie wiem, jak długo pieliśmy się pod górę. Nie wiem, ile serpentyn i ile tuneli przejechałam.

Wiem, że z każdym kolejnym zakrętem i z każdym kolejnym postojem rósł mój zachwyt nad pięknem gór i otaczającej nas przyrody. Rósł też podziw dla budowniczych, którzy w latach 70. XX wieku z ogromnym poświęceniem stworzyli tę drogę (przy budowie zginęło 40 osób). Rozkoszowałam się widokami, robiłam mnóstwo zdjęć, nie dowierzając, że rzeczywiście tam jestem. Atak paniki powrócił na samym szczycie, gdy gwałtownie spadła temperatura, otuliła nas mgła, a na monitorze pojawiło się ostrzeżenie przed „czarnym lodem”. Tu już jednak było za późno, aby zawrócić, więc kolejnymi tunelami, ciasnymi serpentynami, wśród drzew, wodospadów, skał i nie wiem już nawet czego zaczęłam zjazd w niżej położoną część trasy.

Ale nie, wbrew pozorom to nie był jeszcze  koniec emocji. Ta „niżej położona część” prowadzi wokół jeziora Balea i składa się z kolejnych dziesiątków ciasnych zakrętów, gdzie konieczne jest maksymalne skupienie uwagi, szczególnie że w obie strony porusza się mnóstwo zdyscyplinowanych kierowców, ale także mnóstwo wariatów i zwykłych idiotów. Przy trasie zobaczyć można także ostrzeżenia przed niedźwiedziami – śmialiśmy się z nich pod nosem do czasu, gdy w kilku miejscach na drogę faktycznie zaczęły wychodzić brunatne miśki, w sumie naliczyliśmy ich sześć! Jak później wyczytałam, niedźwiedzie przyzwyczaiły się, że turyści je karmią i regularnie pojawiają się przy tej trasie i w zatoczkach parkingowych. 

Kiedy tego dnia dotarliśmy do hotelu, kolana jeszcze przez dłuższy czas trzęsły mi się z emocji.

Droga DN7C była dla mnie wielkim wyzwaniem, choć uczciwie muszę przyznać, że odbywało się ono przede wszystkim w mojej głowie, bo realnego zagrożenia właściwie nie było. Trasa Transfogaraska na pewno nie jest najtrudniejszą do pokonania drogą w Europie, a już na pewno nie może się równać choćby z drogami na Kaukazie czy w Andach. A jednak dla mnie stała się czymś naprawdę ważnym – potężnym symbolem powiedzenia „nie” własnej słabości i punktem odniesienia na przyszłość. Bo teraz już zawsze w chwilach zwątpienia będę mogła sobie powiedzieć: „no przecież przejechałam Transfogaraską, więc co, tutaj nie dam rady?”.

Danuta Łazarczyk

5 5 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze