Felietony

Stany Zjednoczone to raj dla miłośników urbexu, opuszczonych miejsc i miasteczek widm. Prym w tej kategorii wiedzie Teksas, w którym według raportu Geotabu znajduje się ich aż 511, ale stosunkowo łatwo napotkać je w każdym stanie. Powody ku temu są liczne – od stopniowego wyczerpywania surowców, poprzez wielki kryzys, katastrofy naturalne, aż po zmiany w strukturze komunikacyjnej.

W swojej książce “Ostatnie lato w Hotelu Golden” Elyssa Friedland o upadek fikcyjnego, kultowego ośrodka wakacyjnego w nowojorskich Catskills obwinia na przykład popularyzację klimatyzacji, podróży powietrznych i asymilację (po angielsku 3A – air conditioning, air travel, assimilation). Nowojorscy Żydzi, którzy wcześniej uciekali od miejskich upałów w pobliskie góry, wraz z rozwojem technologii nie odczuwali już takiej potrzeby wynoszenia się latem z miasta, a jeśli chcieli wyjechać gdzieś na wakacje, mogli udać się w dowolne miejsce samolotem. Wraz ze stopniową asymilacją z resztą społeczeństwa, ośrodki przeznaczone tylko dla żydowskich rodzin straciły resztę swojej popularności. 

To właśnie zapomniane miejsca kultu rozrywki i wakacyjnego wypoczynku budzą we mnie szczególne emocje. Jest coś niezwykle hipnotyzującego w odwiedzaniu miejsc, które kiedyś tętniły życiem, niespożytą energią i szczęściem, a nagle zostały tego wszystkiego pozbawione.

Wydaje się, że wystarczy lekko przymrużyć oczy, żeby na rzeczywistość nałożył się filtr przeszłości, a puste przestrzenie wypełniły sylwetkami beztroskich postaci z minionych epok. Takie uczucie towarzyszy mi zawsze, kiedy wysiadam z metra na stacji w Coney Island. Oczywiście z uwagi na stosunkowo łatwy dojazd ta nowojorska plaża i towarzyszący jej park rozrywki wciąż są latem chętnie odwiedzane, szczególnie przez mieszkańców Brooklynu. W ciepłe miesiące wciąż słychać tu śmiech i radosne krzyki śmiałków mierzących się z jednym z najstarszych rollercoasterów na świecie. Drewniane deski deptaku wibrują w rytm latynoamerykańskiej muzyki puszczanej z przenośnych odbiorników. Wystarczy jednak spojrzeć na fotografie sprzed kilkudziesięciu lat, żeby zrozumieć, że obecne Coney Island to jedynie powidoki dawnej świetności. Wrażenie wzmaga się wraz z końcem sezonu i pierwszymi podmuchami jesiennego chłodu, kiedy nadmorski deptak się wyludnia. Rządy na Coney Island przejmują wtedy mewy, całkowicie niewzruszone pojedynczymi sylwetkami starszych emigrantów z Europy Wschodniej, którzy niepomni na mroźny wiatr, godzinami grają nad morzem w szachy. 

Ta nieuchwytna nostalgia, która tak urzeka na Coney Island, przybiera zupełnie inny wymiar w innym nadatlantyckim miasteczku. Mowa o znajdującym się w stanie New Jersey Asbury Park, zwanym również Mrocznym Miastem (ang. Dark City) z uwagi na rozpad, jakiemu uległo na schyłku XX wieku.

Zresztą, nie jest to jego jedyny przydomek. W latach najboleśniejszego upadku Asbury Park nazywane było także Nadbrzeżnym Bejrutem (ang. Beirut by the Shore) i Sarajewem nad Morzem (Sarajevo by the Sea). 

Trafiłam tam zupełnym przypadkiem, odwiedzając sąsiadujące z Asbury Park cukierkowe miasteczko Ocean Grove. Idąc wzdłuż brzegu Atlantyku, w oddali dostrzegłam intrygujące struktury budynku, który później zidentyfikowałam jako dawną elektrownię parową. Przyciągana niewidzialną siłą, jakby odpowiadając na tajemniczy zew z przeszłości, ruszyłam w tamtym kierunku. Kiedy byłam już blisko, dobiegły mnie dźwięki jednocześnie radosnej i tęsknej muzyki. Pod ogromną wiatą, stanowiącą jednocześnie portal rozdzielający dwa nadmorskie miasteczka ktoś grał na skrzypcach. Przystanęłam na chwilę, podziwiając misternie zdobione i okrutnie zniszczone przez czas ściany. A następnie zanurzyłam się w świat Asbury Park. 

Miasteczko zostało założone w roku 1871 przez nowojorczyka, Jamesa A. Bradleya i w bardzo krótkim czasie skradło serca mieszkańców “Trójstanu” (ang. tri-state, czyli terytorium obejmujące trzy sąsiadujące ze sobą stany: Nowy Jork, New Jersey i Connecticut). W 1888 niemiecki deweloper Ernest Schnitzler rozpoczął budowę Palace Amusements – słynnego, pierwszego w Ameryce zadaszonego parku rozrywki, który wraz z upływem lat wzbogacał się o coraz to nowe atrakcje, od początku korzystając z dostarczanej przez Atlantic Coast Electric Company elektryczności. Park, który przez okrągłe stulecie swojego działania opierał się sztormom, huraganom, przetrwał wielki kryzys i II wojnę światową, na dobre zamknął się dopiero po ogłoszeniu bankructwa w 1988 roku. W 2000 wyniszczony czasem i wodą przeciekającą przez nieszczelny dach, lecz wciąż piękny wiktoriański pawilon został wpisany do Narodowego Rejestru Miejsc Historycznych. Niestety reszta budynku uznana za niebezpieczną została wyburzona w maju 2004 roku. Oprócz pawilonu, miejscowej organizacji udało się ocalić m.in. mural ze słynnym Tilliem (nazwanym tak ponoć na cześć George’a C. Tilyou, właściciela parku rozrywki Steeplechase w Coney Island) – roześmianą, acz lekko upiorną uśmiechniętą twarzą, nadającą się idealnie do scenografii horrorów. 

Zanim jednak to wszystko nastąpiło, Palace of Amusements, zbudowane w 1904 roku kasyno (które nota bene spłonęło w pożarze na początku 1928 roku i rok później zostało zastąpione nowym), liczne sklepy, przepiękny drewniany deptak i szerokie piaszczyste plaże z powodzeniem przyciągały mieszkańców tej części wschodniego wybrzeża. Na początku XX wieku Asbury Park było najpopularniejszą letnią destynacją w tej części kraju, odwiedzane rocznie przez 600000 turystów. Przed wojną istniało tu 200 hoteli! Dowód można bez trudu odnaleźć, przeglądając zdjęcia i ryciny z epoki. Deptak jest na nich gęsty od sylwetek poważnie wyglądających dżentelmenów i nie rozstających się z parasolkami elegantek. Utrwalone na fotografiach sceny nie pozostawiają wątpliwości – w tamtych czasach należało być widzianym w Asbury Park. 

Podczas mojej wizyty deptak niemal świeci pustkami.

Jest jeszcze przed sezonem, plaża jest całkowicie wyludniona, pojedyncze osoby przechadzają się leniwie, zabezpieczone przed mroźnym, wczesnowiosennym wiatrem grubymi kurtkami, cieszą się słońcem i rześkim powietrzem. Ustawiają w kolejce po lody w jedynej czynnej o tej porze roku lodziarni, oferującej kilkadziesiąt różnych smaków zimnych smakołyków wydawanych pod czujnym okiem młodszego brata Tilliego, który wciąż pozostaje nieoficjalnym symbolem Asbury Park. 

Moją uwagę przykuwa niezwykle piękny, zaśniedziały budynek karuzeli, zbudowany w 1929 roku w stylu beaux arts przez nowojorskich architektów odpowiedzialnych za budowę słynnego nowojorskiego dworca Grand Central – Whitneya Warrena i Charlesa Wetmore’a.

Jak sama nazwa wskazuje, kiedyś ta imponująca struktura o powierzchni 465m2 skrywała w sobie przepiękną karuzelę, dziś jednak na próżno jej tam szukać. W 1990 roku została sprzedana i przeniesiona do Karoliny Południowej, gdzie zainstalowano ją w parku rozrywki przy Myrtle Beach. Mechanizm wciąż działa, choć oryginalne drewniane koniki zostały zastąpione replikami z włókna szklanego. Tak brzmi jedna z wersji. Według drugiej, kiedy nikt nie zdecydował się na zakup całości, drewniane koniki były sprzedawane indywidualnie, a w 2014 sama karuzela wraz z zapasowym zestawem siedemdziesięciu dwóch koni z włókna, trzymanych do tamtej pory w Asbury Park, została wystawione na sprzedaż na portalu aukcyjnym za kwotę 250000 dolarów. Jak było naprawdę? Być może nigdy się nie dowiemy.

Nie znaczy to jednak, że budynek karuzeli pozostał pusty – od lat udostępniany jest na cele artystyczne, od przedstawień teatralnych po wystawy sztuki. W przeciwieństwie do mniej fortunnych sąsiadów, niedawno został nawet odnowiony, nie tracąc jednak przy tym nic ze swojego zaśniedziałego czaru. Bez trudu mogę sobie wyobrazić atmosferę tego miejsca krótko po otwarciu. Wciąż brązowo-złocista struktura budynku, emanująca ciepłym światłem, wesołą, karuzelową muzyką i radosnymi okrzykami dzieci. Granice między kiedyś, a teraz zacierają się, jednocześnie widzę Asbury Park w czasach świetności, w okresie najgorszego upadku i dzisiaj – powstające ze zgliszczy, napędzane okruchami dawnej chwały i ciekawością na nowo pojawiających się tu turystów.

Mówi się, że w swoich najlepszych latach Asbury Park właściwie nie miało konkurencji, jeśli nie liczyć znanego z kasyn Atlantic City. Co więc spowodowało tak spektakularny upadek? Przede wszystkim zmiana w uwarunkowaniach, które kiedyś były gwarancją popularności. Za powodzenie Asbury Park w czasach jego świetności odpowiadała m.in. jego dogodna lokalizacja, do której można było dotrzeć środkami masowego transportu. Kiedy w 1947 roku otwarto Garden State Parkway, autostradę New Jersey, miejscowa ludność nie była już dłużej skazana na transport publiczny i mogła swobodnie przemieszczać się w dowolne miejsca samochodami. Coraz gęściej budowane centra handlowe oferowały komercyjną alternatywę dla butików Asbury Park, jednocześnie odbierając im klientów i stopniowo doprowadzając do upadku. W 1974 roku w New Jersey powstał również jeden z najsłynniejszych amerykańskich parków rozrywki – słynny Six Flags Great Adventure.  Jakby tego było mało, 4 lipca 1970 roku w mieście wybuchły zamieszki na tle rasowym. Trwały niespełna tydzień, jednak pozostawiły po sobie krwawe żniwo – 46 rannych, 167 aresztowanych i miasto w ruinach. Straty oszacowano na ponad cztery miliony dolarów. Zdemolowane miasto, porzucone przez zniechęconych turystów stało się doskonałą pożywką dla korupcji i przestępstw, które kwitły tutaj aż do początków XXI wieku. 

W artykule “Miasto Ruin” (ang. “City of Ruins”) pisanym w 2004 roku dla Travel + Leisure  Peter Jon Lindberg nawiązuje do geograficznych przydomków miasta (Sarajewo i Bejrut), twierdząc, że są dla Asbury Park zbyt łaskawe. Przecież nawet te wyniszczone wojnami miasta zdołały się podnieść z kolan, podczas gdy na początku XXI wieku los Asbury Park zdawał się być przypieczętowany. Na szczęście odwiedzając to miasteczko niemal dwie dekady później, można zostać mile zaskoczonym. Chociaż wciąż nawiedzane przez duchy przeszłości, Asbury Park odnalazło swój własny puls i z wyczuwalną determinacją wraca do życia. W 2018 roku tutejsza plaża została uznana przez magazyn Money za drugą najlepszą w Stanach Zjednoczonych, ustępując jedynie plaży Pompano na Florydzie. Zaledwie rok wcześniej inny periodyk, Budget Travel, nazwał Asbury Park najfajniejszym małym miasteczkiem Ameryki (ang. America’s Coolest Small Town). 

Próby rewitalizacji Asbury Park miały miejsce wielokrotnie, jeszcze u schyłku XX wieku, jednak żadna z nich nie skończyła się sukcesem. Co zatem pomogło miasteczku podnieść się z kolan, skoro zawiodły nawet pokaźne inwestycje?

Odpowiedź można podsumować w dwóch słowach – muzyka i ludzie. Nawet w czasach najgorszego upadku wątły puls miasteczka wybrzmiewał muzyką i sztuką. Jego nieoficjalnym ambasadorem stał się wywodzący z okolic Bruce Springsteen, którego debiutancki album nosi zresztą tytuł “Greetings from Asbury Park, N.J.” (Pozdrowienia z Asbury Park, N.J.). Przez lata Asbury Park udostępniało swoje zniszczone sceny niezliczonym muzykom i przyciągało alternatywnych melomanów. Na początku obecnego stulecia to właśnie scena muzyczna wraz z intrygującą historią miasteczka, otwartością jego mieszkańców i nie ukrywajmy, znacznie zaniżonymi cenami nieruchomości, zaczęła przyciągać młodych ludzi z Nowego Jorku, w tym także przedstawicieli środowiska LGBTQ+. To właśnie oni decydują o obecnym, eklektycznym i lekko hipsterskim charakterze tego miejsca i przyczyniają się do jego powtórnego rozkwitu. 

Od kilku lat coraz częściej można natrafić na artykuły zachwalające uroki tego miejsca. “Zapomnijcie o Hamptons” – krzyczą – “czas na coś znacznie bardziej interesującego!” A ja wraz z nimi zachęcam, jeśli znajdziecie się latem na północno-wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, koniecznie odwiedźcie Asbury Park! Jego wyjątkowy charakter skradnie wasze serca i sprawi, że będziecie chcieli tu wracać, jak to czynili co sezon nowojorczycy z ubiegłego stulecia. 

Maja Klemp

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze