Południowy Egipt
Jest upalne, lipcowe popołudnie, kiedy po wielu godzinach lotu, zlani potem, docieramy na lotnisko w Hurghadzie. Mój mąż prawie zmusił mnie do podróży na południe Egiptu, abym wzięła udział w rejsie po Nilu, w którym on sam uczestniczył już wcześniej dwa razy. Podobno rewelacja! Chwiejnie idę w kierunku miejsca, gdzie wydawane są bagaże. Mąż daje mi znak, że wszystkim się zajmie, stoję więc z boku i przyglądam się niemieckim turystom. Nagle, znikąd, pojawia się przede mną młody Egipcjanin i pyta łamanym angielskim czy przyleciałam sama. Próbuje od razu ze mną flirtować, śmieje się i podchodzi do mnie blisko, za blisko. Próbuję dać mu do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana, wskazuję na obrączkę, ale on nie daje za wygraną. W pewnym momencie chwyta mnie za rękę. Uśmiechając się szeroko, odsłania rząd sczerniałych zębów. Odpycham go i wołam męża. Chłopak zaczyna litanię przeprosin, że niby chciał mnie tylko przywitać w Egipcie, że jest przewodnikiem wycieczek i ma dla mnie niepowtarzalną ofertę. Wszyscy pasażerowie mojego lotu z Hamburga patrzą na mnie z nieukrywaną dezaprobatą. O co mi właściwie chodzi? Chłopak przecież chciał być miły, a ja robię z tego wielką aferę!
Jest we mnie strach, którego nie potrafię się pozbyć. Siedzi gdzieś pod skórą i głośno krzyczy, że powinnam wrócić do domu następnym lotem. Udaje mi się go uciszyć dopiero kiedy przebieram się w lotniskowej toalecie. Wkładam długie ciemne spodnie i czarną tunikę z długim rękawem, a włosy szczelnie otulam chustą. Zakładam również jedwabne rękawiczki. Teraz czuję się bezpiecznie w moim kokonie, który chroni mnie przed spojrzeniami miejscowych. To moja bezpieczna przystań, która pozwala mi wierzyć, że przetrwam ponad dwa tygodnie w tym obcym kraju, obcej kulturze i ponad 45 stopniowym upale.
Odkąd noszę ubrania podobne do kobiet z południowego Egiptu i wszędzie chodzę z mężem, nikt mnie nie zaczepia.
Nikt nawet nie kieruje do mnie żadnych słów. W trakcie ponad pięciogodzinnej podróży przez pustynię w stronę Luksoru, kierowca rozmawia jedynie z moim mężem. Mnie traktuje jak kolejny bagaż, który musi przewieźć do portu, z którego startują statki rejsowe po Nilu. Na statku wszyscy są bardzo uprzejmi i przyzwyczajeni do widoku zachodnich kobiet. Wiele z towarzyszek naszej podróży zakłada niezwykle skąpe stroje. Ja staram się pozostać skromna w ubiorze, pozwalam sobie jednak nie nosić ani chusty ani rękawiczek. Przez większość czasu jestem w towarzystwie męża, wtedy jest dobrze. Wystarczy jednak, abym tylko jeden raz samotnie pojawiła się na górnym pokładzie w celu rozwieszenia kilku wypranych rzeczy, aby dwóch kelnerów złożyło mi propozycję spotkania. Z podtekstu da się wyczytać, że nie chcą się umówić tylko na kawę. Próbują obsypywać mnie dziwnymi komplementami w ich łamanym niemieckim i bazgrzą mi na pomiętej kartce papieru swoje numery telefonów. Obydwaj mają żony i dzieci. Pokazują mi ich zdjęcia na niewielkich ekranach przestarzałych telefonów komórkowych, chociaż próbuję ich ignorować. Wkładają mi kawałki papieru do ręki, ale ja zostawiam je na stoliku i uciekam do pokoju. Nie chce niepokoić męża i nie opowiadam mu o całym zdarzeniu. Kelnerzy nie dają jednak za wygraną. Obserwują mnie przez kolejne dni i próbują znaleźć moment, kiedy będę sama. Nie daję im jednak takiej okazji, aż do zakończenia rejsu.
Im dalej na południe, tym czarniejsze są ulice. Czernieją pod wpływem kobiet zasłoniętych w całości metrami materiału. Szybko przemierzają miasto z ciężkimi, plastikowymi siatkami w rękach. Patrzą w dół. Czuję się coraz bardziej niewidzialna. Opieram się przez cały czas na bezpiecznym ramieniu małżonka. Mam wrażenie, jakbym bez niego wcale nie istniała. Ale moja strategia działa. Mężczyźni, którzy na widok rozpuszczonych włosów wpadają w dziwną ekstazę, zostawiają mnie, kobietę w chuście i długiej tunice, w spokoju. Pojawiają się nawet pytania, czy jesteśmy muzułmanami. Kilka osób próbuje wyłudzić nasz adres w Niemczech, żeby nas odwiedzić. W końcu rozmawiali z nami przez 10 minut, więc jesteśmy już oficjalnie ich przyjaciółmi. Mój mąż jest miły, ale ich prośby o dane kontaktowe zamienia w żart.
Po dwóch tygodniach mojej niewidzialności wracamy do domu.
Ponownie przebieram się w lotniskowej toalecie. Tym razem zakładam moje ubrania. Rzeczy, w których czuję się znowu sobą. Cały pobyt w Egipcie jawi mi się jako jakiś dziwny sen, jakbym przez te kilkanaście dni żyła życiem innej kobiety. Kobiety zależnej od męża, bez własnego zdania i prawa głosu, narażonej na ciągłe ataki ze strony obcych mężczyzn, kiedy tylko odsłoni choćby najmniejszy fragment ciała; nawet tak niewinny jak szyja czy dłonie. Wysiadając z samolotu w Hamburgu, oddycham z ulgą. Znowu mogę robić, co chcę, mówić, co chcę i wychodzić sama z domu. Słowo wolność nabiera dla mnie po tej podróży zupełnie nowego znaczenia.
Bardzo ciekawy tekst i trochę przerażający jednocześnie. Nie byłam nigdy w żadnym arabskim kraju Afryki, ale mieszkałam pół roku i podróżowałam trochę po Afryce Południowej. To są jednak dwa zupełnie różne światy. Ale o ten świat, o którym piszesz, ocieram się na co dzień mieszkając we Francji i to nie są dobre doświadczenia, choć na pewno mają zupełnie inną skalę niż w takim Egipcie.
Ja wiele podobnych sytuacji przeżyłam także na naszym, europejskim kontynencie m.in. w Niemczech czy na Malcie. Mam taką zasadę, że w obcym kraju dopasowuję się do kultury goszczącego i w przypadku Egiptu to bardzo mi pomogło.
Interesujący tekst. Nigdy nie byłam w Egipcie, ale byłam w Maroku i w ogóle nie miałam podobnych odczuć: żadnego zagadywania, zapraszania, wciskania numeru telefonu, mimo, że nie zakrywałam włosów. Ciekawe z czego wynika taka różnica?