Skąd jest patriotyzm?
Kiedy po angielsku mówię dziewczynie, która stoi obok w kolejce na lotnisku, że jestem z Polski i uśmiecham się do niej przyjaźnie – to właśnie jest patriotyzm.
Kiedy stoję w kolejce na poczcie w Katowicach, jestem tym zmęczona, ale to nie jest patriotyzm. To jest proza życia.
Kiedy otwieram kopertę z konsulatu, wyciągam kartę do głosowania, kładę ją na wytartym drewnianym stole na moim francuskim balkonie, a potem stawiam krzyżyk obok jednego z kandydatów – to jest patriotyzm.
Kiedy nie idę głosować, mam do tego prawo. Ale to nie jest miłość.
Kiedy krzyczę – Bóg, Honor, Ojczyzna! – to im głośniej i zajadlej krzyczę, tym większą próżnię z siebie wydobywam. Cisza.
Kiedy opowiadam po hiszpańsku historię swojego kraju – ale nie tę czarno-białą lecz biało-czerwoną znaczy prawdziwą, chwalebną i krwawą, bo przecież moje przodkinie i moi przodkowie byli różni, przyzwoici, waleczni i okrutni, byli ludźmi i tylko ludźmi – to jest dojrzałość właśnie. Dojrzały owoc.
Kiedy częstuję krówkami i przezroczystą wódką hiszpańskich przyjaciół, mówię – Na zdrowie – i wszyscy wychylamy kieliszki – to jest moja mała Polska.
Kiedy upijam się czerwonym winem w Ustroniu, to będzie kac.
Kiedy w Sztokholmie wstaję rano, wkładam znoszone adidasy, ubieram biało-różową koszulkę z napisem Warszawa i biegnę półmaraton – to jest moja mała duma.
Kiedy 11 listopada zakładam czarną kominiarkę na zaciekłą twarz – to jest mój Wielki Wstyd.
Kiedy w autobusie podaję dłoń starszej kobiecie w granatowej sukience i kolorowym hidżabie – to jest uprzejmość.
Kiedy krzyczę – Polska tylko dla Polaków! – to jest nieprzyzwoitość.
Kiedy na drugim końcu Europy maluję jajka, choć nie mam ich czym pokolorować, a potem wkładam do koszyczka z kokardką, to tęsknię naprawdę.
Kiedy z przymusu idę na nabożeństwo, to mam takiej Polski dość.
Kiedy w rozmowie z Włochem zachwalam pierogi, to na końcu języka czuję ich smak.
Kiedy mówię, że my Polacy jesteśmy lepsi od innych, bo jesteśmy Polakami to się pysznię. Wygięty język. Gęba. Nacjonalizm. Raca. Czarny but. Zielona flaga i fałszywy marsz…
Marsz, marsz, Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski…
(Gdy śpiewasz, pamiętaj, że jest nie tylko twój.)
Kiedy na szybkiej niemieckiej autostradzie dostrzegam polską rejestrację, to miły odruch.
Kiedy w uśpionym miasteczku dzielę Polaków na prawdziwych i nie prawdziwych, to podłość.
Kiedy palę w piecu byle czym, to smog.
Kiedy palę fajkę, to ciemny bar.
Kiedy nie palę śmieci, to patriotyzm.
Kiedy słucham Wodeckiego, to choćbym była na krańcu świata, natychmiast wracam do Warszawy i siadam przy stoliku pod oknem ze szprosami, w tej uroczej kawiarni, w której nigdy nie byłam.
Kiedy wiwatuję – Polska wygra mecz ! – to znaczy, że nie straciłam entuzjazmu.
Kiedy krzyczę – Wynocha z mojego kraju!! – odbieram nadzieję.
Kiedy zamykam oczy, widzę płatki śniegu, czuję zapach sosny. Boże Narodzenia zawsze w Polsce.
Kiedy otwieram oczy, widzę palmy i choć tak zielone, tak rozkosznie rozczochrane wiatrem, to nie moje. Za dużo słońca może kłuć w oczy z taką samą mocą jak senna szarość za wcześnie skończonego dnia.
Wyjechałaś z Polski, jesteś daleko. Ty nic nie wiesz kobieto! Nie wiesz, jak tu się żyje. Jak jest na poczcie, w przychodni, w urzędzie… Nie odzywaj się! Wyjechałaś, to siedź cicho. Zdrajca! Zdrajca! Zdrajczyni!
Kiedy wyjechałam z Polski, poznałam ją. Perspektywa. Dystans. Strach.
Moją ojczyznę. Moją „matczyznę”. Czemu ojciec miałby zawłaszczyć ją dla siebie? Skoro ona jest i ojcem i matką, bratem i siostrą i przyjaciółką, z którą poszłoby się na spacer, ale nie tyle czasu brak, co kilometrów wiecznie za dużo. Rozległe tysiące. Spójrz na nie z okna samolotu, dostrzeżesz tylko pozornie skurczone połacie naszych rozłąk.
Wiem już jaka jesteś!
Może nie znam Twojej prozy, ale znam poezję.
Ty Moja Polsko rozczarowujesz i cieszysz do rozprutego serca.
Do tu i tam.
Do tego co pomiędzy.
Kiedy akurat jestem w kraju, wychodzę na ulice i skanduję w ważnej sprawie, to znaczy więcej niż kolejka do okienka na Twoim osiedlu.
A kiedy nie krzyczę, że kocham.
Kiedy milczę.
Kiedy jestem daleko.
Kiedy nie ma mnie, tu to nie znaczy, że nie jestem.
Kiedy jestem emigrantką, jestem Polką.
Patriotką.
„Matryjotką”.
Sobą.
Dziewczyną z kraju nad Wisłą.
Ze Śląska.
Z Katowic.
Z tej dzielnicy, w której wiosną pięknie kwitnie głóg.
Z tej ulicy, która schodzi w dół.
Stąd.