EmigracjaFelietony

W upalne sierpniowe popołudnie obłoki leniwie przepływają przez bezkres nieba, a ludzie pod nimi powolutku przebiegają przez zatłoczone ulice za sobie tylko znanymi sprawunkami. Jedynie wysoki, gardłowy śpiew mnicha zapowiada nieunikniony zmierzch. Koniec dnia. Gromady ptaków już odleciały i pochowały się pod strzechą ceglanych domów i drewnianych chat. Bezdomne watahy psów szykują się do nocnych żerów, a koty nauczone przykładem milą się do ludzi w nadziei na gest dobrego serca i otwarte drzwi do domów lub choćby piwnic. Rodzice popędzają niesforne dzieci do kąpieli a babcie z cierpliwością sadowią się obok posłań wnucząt, by ukołysać je do snu i raz jeszcze wspomnieć historie opowiadane im od pokoleń. 

 

– Spokojnej nocy, wyszeptuje matka, całując czoło córki.  – Śpij dobrze, tato – odpowiada syn, gdy ojciec klepie go po odkrytym brzuchu. I jeszcze przed zgaszeniem nocnej lampy, lekko wznoszą oczy na maleńki ołtarzyk z brązowego, błyszczącego drewna tekowego ze złożonymi o poranku owocami i kadzidłem, prosząc o dobry sen i pomyślne jutro. W tym domu, jak i sąsiednim i tym naprzeciwko, odkąd pamięta najstarszy mnich z wioski, mieszkańcy wysoko cenili sobie spokój i pomyślność, a żeby je zaskarbić codziennie rano wyprzątają domy i już o świcie oddają cześć domowym duchom. 

 

Kiedy pierwszy raz tutaj przywędrowałam, myślałam że przygnała mnie zuchwała chęć przygody, że spakowawszy plecak, ciekawa świata wybrałam jedno z najmniej znanych na świecie miejsc i postawiłam dwie stopy na zupełnie nieznanej ziemi, szukając wrażeń. Szybko jednak dowiedziałam się, w jak ogromnym byłam błędzie. W Birmie bowiem, nic nie dzieje się bez przyczyny ważniejszej niż same zuchwałe dumania człowiecze. I tak, może i spakowałam swój plecak własnymi rękoma, jednak ktoś mnie do tego natchnął! Ktoś zaszczepił ideę podróży w mojej głowie i pokierował bezwładne oczy w kierunku portowego miasta Rangun. Z wszystkich możliwych miast wylądowałam właśnie tutaj, właśnie dzisiaj! – Nic nie dzieje się bez przyczyny – strofowała mnie Su Myat, kiedy moje zupełnie zmieszane oczy wpatrywały się w nią, chcąc zrozumieć. 

 

– To proste! – odpowiedziała Su – do Birmy przyjechałaś za namową nata, pewnie znajdziesz tutaj męża albo coś innego ci się przytrafi, w podziękowaniu za szczęśliwą podróż powinnaś złożyć w ofierze kwiaty lub owoce, inaczej nigdy nie wiesz, kiedy w jezdni natrafi się dziura albo kierowca zaśnie na zakręcie i będziesz miała wypadek. Naty są dość – Su przewróciła oczami i wzdechnęła głośno – zmienne, nie żebym chciała coś złego o nich powiedzieć, nie nie, nie chciałabym nikogo obrazić, bo widzisz, one wszystko słyszą, ale tak między nami, to miej się na oku, one na pewno ciebie mają, jakby to powiedzieć, wyróżniasz się. 

 

Su Myat poznałam zupełnie przez przypadek, choć ona była przekonana, że gwiazdy bądź dobre duchy nam siebie zesłały. Siedziałam w kawiarni, czytając książkę, nic nadzwyczajnego, nawet nie przewodnik po Birmie, więc gdyby nie włosy blond i jasna jak papier skóra, może nawet nie przyciągałabym uwagi. Rok 2015 w Birmie albo Mjanmie, jak komu wygodniej, był dość szczególny. Aung San Su Kyi z werwą przemawiała na wiecach wyborczych, ministrowie z nadania junty wojskowej zamienili mundury na garnitury, a cały kraj z nadzieją czekał na rychłe nadejście pomyślności i pełnej demokratyzacji, najlepiej wyrażonej obficie  zastawionymi stołami i suto  wypchanymi portfelami, dolarami, dobrodzieju, jeśli można. Telefony nie działały nawet w centrum miasta, a ja obiecałam Mike’owi czekać w 96 Bistro na Yaw Ming Gyi. Było pusto i robiło się ciemno, więc zakłopotany właściciel restauracji poprosił Su, żeby spytała, czy wszystko ze mną w porządku, on niestety nie mówił po angielsku zbyt dobrze, a samotna dziewczyna siedząca od kilku godzin w restauracji, wyglądała nieco dziwnie. Su też była dość nieśmiała, ale w końcu nie codziennie widzi się tutaj z bliska cudzoziemca i to jeszcze dziewczynę siedzącą tak na wyciągnięcie ręki. 

 

Po krótkiej rozmowie już wszystko było jasne. Wszystko, to znaczy, przyczyna mojego kilkugodzinnego czekania a także ilość dni, które zamierzam spędzić w Birmie i co mam zamiar zobaczyć. Przyleciałam tylko na kilka i poza Rangunem wybierałam się również do Kyaiktiyo, by wspiąć się na wysoką górę i zobaczyć złotą skałę na samym jej szczycie – potem się dowiem, że można tam wjechać bezpośrednio autobusem (czytaj ciężarówką z ławkami na pace), a mi i tak nie wolno dotknąć szczerozłotej skały, bo kobieta nie jest wcieleniem godnym obcowania z majestatem Buddy, ale o tym innym razem. Mike wciąż nie przyjeżdżał, więc zamówiłam jeszcze jeden dzbanek lokalnej zielonej herbaty z jaśminem i od filiżanki do filiżanki dowiedziałam się, jakie to szczęście spotkać podróżnika, jak bardzo Su chciałaby wyjechać do Ameryki i do czego służy mały, drewniany domek dla ptaków zawieszony na drzewie przed knajpką. 

 

Ku memu zdziwieniu nie był on wcale dla ptaków, ku zdziwieniu Su, choć przeznaczenie obiło mi się o uszy, ani za bardzo nie wierzę w astrologię, ani nie mam pojęcia o istnieniu równoległego świata duchów. Su stwierdziła, że to na pewno dlatego, że urodziłam się w piątek, a dzieci piątkowe, choć społeczne, są raczej mało rozgarnięte i gdybym urodziła się w środę, a moim znakiem zodiaku byłaby nie świnka morska tylko słoń, to nie zadawałabym takich pytań. Od Su po raz pierwszy dowiedziałam się o istnieniu trzydziestu siedmiu natów głównych i niezliczonej ilości innych duchów dzielących równocześnie z nami ziemski padół. Su również powiedziała mi o corocznym festiwalu na świętej górze Popa, gdzie mieszkają same najznamienitsze naty i może nawet król Anawrahta. 

 

Na moje idiotyczne pytanie o przyczynę pewności Su co do istnienia duchów a także skuteczności rytuałów dobruchania, Su najpierw popatrzyła się na mnie jak na przybysza z innej planety, po czym zamrugała oczyma i spokojnie odpowiedziała, że o natach powiedziała jej babcia a poza tym w Birmie wiedzą o nich wszyscy. Wielu ludzi widzi je oraz inne, normalne duchy tak samo jak my widzimy siebie, więc to oczywiste, że one istnieją. Co do sprawstwa, to nigdy za bardzo się nad tym nie zastanawiała, ale należy chuchać na zimne i ofiarować natom owoce, kwiaty i kadzidła na wszelki wypadek. Przezorności nigdy nie za wiele, skwitowała. Nie chciałam jej tłumaczyć, że skoro przeznaczenie już zostało napisane to nawet najpiękniejsze kwiaty orchidei na szczycie świętej góry Popa nie zmienią rozłożenia gwiazd. 

 

Wieczorem, przed snem spojrzałam jeszcze na błyszczącą szczerym złotem pagodę Shwedagon rozpościerająca swój blask nad Rangunem. Ulica już prawie całkiem ucichła, jeszcze tylko od czasu do czasu można było usłyszeć przejeżdżającą nocną taksówkę albo wyjącego psa. Uliczne stragany już dawno wysprzątane i matki znowu kładły swoje pociechy do snu. Ojcowie pewnie szeptali im dobranoc, spiesząc się do baru na mecz. Babcie szykowały się do wieczornych opowiadań o dobrych duchach strzegących domów i świętych zwierzętach – Nadze i Gerudzie walczących ze złymi mocami, by oszczędzić podwładnych mężnego króla Anawrathy. A ja zasypiając, myślałam o mojej babci i tych niezliczonych nocach, kiedy z głową na jej kolanach słuchałam legend o Goplanie, o myszach, które zjadły chciwego Popiela, o sprytnych Jasiu i Małgosi i o odważnej Pippi Langstrumpf i wszystkich dalekich podróżach.

 

Ola Sawicka

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze