Mam w lodówce gnocchi i plan, żeby je okrasić chrupiącą szałwią smażoną na maśle. Wsiadam do samochodu i jadę. Mijam pusty przystanek w samym sercu mojej wsi, na którym nie zatrzymuje się ani jeden autobus. Nie ma nawet rozkładu jazdy. Mijam maleńki kościółek na zboczu góry, obok którego bieli się kilkanaście starych, ukwieconych grobów. Wjeżdżam wyżej, droga się zwęża. Po obu stronach coraz to węższej drogi mieni się zieloność różnej maści. Gaje oliwne, krzaki i trawy, żółte i fioletowe kwiaty, nad którymi tańczą pszczoły z pobliskich uli. Skromny i niekompletny asfalt kończy się i muszę włączyć napęd na cztery koła.
Prawie nikt tędy nie jeździ, bo ostre, wystające z glinianej drogi kamienie odstraszają większość kierowców. Jeszcze kawałek i wjeżdżam do raju. Przede mną rozpościera się ogromna łąka najrozmaitszych, w większości nieznanych mi, roślin, a nad łąką widnieją majestatyczne Lefka Ori (Góry Białe) wciąż jeszcze pokryte zimowym śniegiem. Zatrzymuję się i otwieram drzwi. Mój nos momentalnie bombardowany jest milionem zapachów. Nie wszystkie rozpoznaję, ale połączenie ich wszystkich to niezwykła, słodka i cudownie aromatyczna mikstura. Jest dzika lawenda, tymianek i oregano, które przy każdym poruszeniu krzaka wydaje się pachnieć coraz bardziej. Jest też słodka woń kwiatów, która przypomina mi zapach i smak miodu domowej roboty od greckiej znajomej. I jest szałwia. Jej jest najwięcej. To jest moje ulubione pole szałwii.
Pachnie intensywnie i miesza się z zapachem sąsiadujących kwiatów, roślin i ziół. Zbieram kilka gałązek na obiad, nie mogę przejść obok dzikiego tymianku, więc urywam garść. Lawenda również kusi. Wezmę dwie gałązki na zakładki do książek. Wracam do domu. I po drodze zdaję sobie nagle sprawę z nieznanego dotąd uczucia. Na sercu jest mi lekko, ciepło i miękko. Na twarzy promienny uśmiech, lekki oddech i błogostan duszy. Jest mi dobrze, czuję się u siebie, szczęśliwa, że jestem tutaj wśród szałwii, lawendy i pszczół. W tym właśnie momencie nie chciałabym być nigdzie indziej i z nikim innym. Zanurzam się powoli i ze słodkim przyzwoleniem w zauroczenie, zakochanie, miłość…
Na Kretę przyjechałam z rodziną ponad dwa lata temu i od razu się w niej… odkochałam. Wszyscy mi zazdrościli, że mieszkam w takim pięknym miejscu na świecie, że pewnie jestem w siódmym niebie, że na pewno już na zawsze tu zostanę. A ja byłam zła na siebie, że nic takiego nie czuję, że nie podzielam zachwytu i entuzjazmu. Nie podobało mi się. Owszem, morze jest piękne, widoki czasem również, niektórzy ludzi są mili i jedzenie, jeśli nie ma się nic przeciwko jedzeniu w kółko tego samego, smaczne. I oczywiście, że znajdowałam małe rzeczy, które mnie cieszyły. Smak i zapach owoców i warzyw w sezonie, niewiarygodnie przeźroczysta, lazurowa i ciepła woda, przemili właściciele lokalnej tawerny. Ale to nie było moje miejsce. Czułam się bardzo samotna, na strasznym odludziu, gdzie tylko latem tętniło życie, ale prawie wyłącznie dla turystów.
Wszyscy przyjeżdżający na Kretę znają Stavros. Plaża Greka Zorby, odgradzające półwysep od morza góry, które ponoć mają kształt leżącej greckiej piękności o jędrnych piersiach. Nie narzekam na wyobraźnię, ale za nic w świecie nie widziałam tam nikogo leżącego, a tym bardziej z jędrnymi piersiami. Kiedy ktoś zapytał, gdzie mieszam i usłyszał w odpowiedzi, że w Stavros, słyszałam “kocham Stavros”! Wszyscy kochali. Ja nie. Po sezonie letnim ludzie znikali, Grecy zaszywali się w swoich domach, przyodziewali puchowe kurtki, zapalali w kominkach i zamierali. A ja zostawałam sama w domu, który był ciemny i wilgotny. Miałam szczęście, mówili, bo miałam dwa domy. Jeden większy dla nas i drugi obok z jedną sypialnią, kuchnią, salonem i łazienką.
To było rzeczywiście dobre rozwiązanie, kiedy mieliśmy gości (a mieliśmy!!), ale kiedy zostawaliśmy sami żyło się w rozkroku, z ciągłym przenoszeniem czegoś z jednego domu do drugiego. Nienawidziłam tej sytuacji. Wilgoć dawała mi się bardzo we znaki. Zimna i skrzypiąca od wilgoci pościel niejednokrotnie doprowadzała mnie do łez. Miałam bóle stawów i budząc się rano, czułam się stara, obolała i niedołężna. Niechęć do tego domu i do tej miejscowości rozlała się na inne miejsca i na ludzi. Irytowali mnie wszyscy Grecy, wszystkie grupy zawodowe, społeczne, wszystkie miejsca turystycznego zachwytu i lokalnej fascynacji. Chciałam wracać do Polski, do Stanów, a najbardziej do mojego ukochanego Garmisch-Partenkirchen, gdzie zostawiłam serce pod alpejskimi szczytami.
Pomyśleliśmy, że skoro na razie musimy tutaj zostać, zmieńmy chociaż dom. Zmieńmy na bardziej suchy, na bardziej słoneczny, z widokiem. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia przeprowadziliśmy się do wsi oddalonej od Stavros o dziesięć kilometrów. Niby nic, a jednak. Stał się cud. Dom trochę jak rezydencja z “Dynastii”, totalnie nie w moim stylu, ale jest suchy, jest słoneczny, hula w nim wiatr, kiedy otwieram okna, czuć przestrzeń, można oddychać. Mam rozległy widok, a w oddali z jednej strony morze, a z drugiej strony góry. Wioska, w której mieszkamy nie widnieje na prawie żadnej mapie Krety, nawet niektórzy mieszkańcy naszego półwyspu Akrotiri nie mają o niej pojęcia. Jest tutaj kilka domów, jeden kościół i malutki cmentarz. Żadnego hotelu, hoteliku, wynajmu pokoi, nie ma nawet sklepu. Prawdziwa kreteńska wieś bez niecierpliwego oczekiwania na turystów, bez tawern otwartych tylko w sezonie letnim (właściwie to nie ma żadnej tawerny), bez sezonowości.
Tu życie nie zmienia się w maju, a potem jeszcze raz w październiku. Wieś położona jest pośród gajów oliwnych. Zimą i wiosną jest niewiarygodnie zielono, soczyście i intensywnie! Codziennie rano chodzę z psem na spacer i nie mogę uwierzyć jak jest pięknie, jak cudownie słońce odbija się w lekko wilgotnych liściach drzew i w nieprzyzwoicie wysokiej trawie. I jak to wszystko pachnie! Chciałabym ten zapach zamknąć w buteleczce i mieć na zawsze. Nie mamy żadnych sąsiadów, tylko owce i drzewa. Mam dodatkowy pokój, w którym prowadzę prywatne zajęcia jogi. Takie piękne, intymne, głębokie, z muzyką i zapachem Palo Santo. Po dwóch latach biurokracji, telefonów, pisania i pukania do drzwi, dostałam pracę – uczę jogi w bazie amerykańskiej marynarki wojennej. Dziwne, ale niezwykle ciekawe doświadczenie. Często rano jeżdżę rowerem do jednego z najładniejszych klasztorów na Krecie – Agia Triada i po drodze słucham rozbrzmiewających zza ścian klasztoru śpiewanych modlitw, mijam owce, rolników przycinających gałązki winorośli i wjeżdżam na wzgórze, z którego roztacza się widok na moją Kretę.
I nie wiem czy to sąsiedztwo klasztorów i ich świętości, bliskość zieleni, suchy, zadbany dom czy praca? Wszystko jedno. Ważne, że nie chcę już pakować walizek i zwiewać stąd w cholerę. Zostaję jeszcze trochę i spoglądam na Kretę trochę inaczej, z czułością, zrozumieniem, a może i z rodzącą się powoli miłością.
Brakuje mi słów… chyba każdy z nas te uczucia zna. Cudownie, że teraz jesteś w tym stanie…
Chciaabym tak kiedys powiedziec o Francji . Cudownie ze sie odmienilo
Jejku jak pięknie napisałaś Aniu. Kiedyś cię tam odwiedzę